Promowany jako czarna komedia, podobnie jak niemiecki „Toni Erdmann”, poprzedzający go o rok w zgarnianiu wszelkich Europejskich Nagród Filmowych, jest niezbyt śmieszny. Zrodzony raczej z rozpaczy niż rozbawienia. Chłodny, ale piekielnie inteligentny, przewrotny, autoironiczny. O upadku i odkupieniu przystojnego i higienicznego dyrektora Muzeum Sztuki Współczesnej. Sztuki, z której dawno już wycofano kategorię piękna, nie wspominając o jakimkolwiek boskim pierwiastku, za to obarczono obowiązkiem służby społecznej przebudowie, inżynierii mającej wychować idealną zbiorowość, uczulić na wykluczenia, wybić z bezdusznej obojętności i nauczyć współczucia. To wszystko oczywiście elitarne, za grube pieniądze, oklaskiwane przez snobistyczną publiczność, rozgrywane w ekologicznej, uporządkowanej przestrzeni Szwecji, a kreowane przez ludzi, którzy sami chyba nie wiedzą, czy są geniuszami, czy oszustami.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.