Dzięki kuriozalnej decyzji urzędu miasta Słobodzianek od paru lat kieruje czterema scenami warszawskimi, tworząc dziwaczny teatralny multipleks. Chociaż od opublikowania przeze mnie krytycznej recenzji słobodziankowego „Młodego Stalina” nie dostaję zaproszeń na premiery, dotychczas sobie nie szkodowałem, bo kolejne realizacje w jego imperium nie wzbudzały specjalnie ożywionych dyskusji intelektualnych. Jedynym objawem życia poza monotonnie nieprzyjemnymi plakatami, zwiastującymi taśmowo produkowane premiery, były odgłosy konfliktów z aktorami, informacje o zrywaniu prób i zapowiedzi Słobodzianka, jaki to kapitalny teatr stworzy.
W warstwie programowej Słobodzianek ma 100 proc. racji – Warszawie przydałaby się scena robiąca teatr solidny, oparty na szacunku do literatury, stawiający na rzemiosło, teatr środka, który nie epatowałby ekstremizmami, barbarzyństwem, wrzaskiem i społecznym radykalizmem. Teatr, który byłby miejscem debaty, ale jednocześnie pokazem mistrzowskiego aktorstwa i reżyserskiego kunsztu. Oczywiście taki teatr musiałby budzić wściekłość nowomodnych dramaturgów, postnowoczesnych awangardzistów, którzy zapatrzeni na niemieckie wzorce widzą w teatrze jedynie narzędzie społecznej zmiany, instrument przygotowujący przewrót, propagandową agitkę bądź polityczny plakat. (…)