„Nie znam się na malarstwie, ale dzięki pani je polubiłem” – powiedział Ludwik XVI. Król mylił się w wielu rzeczach, lecz jego opinia najlepiej oddaje istotę twórczości Élisabeth-Louise Vigée Le Brun. Trudno jej nie lubić.
Kiedy Jacques-Louis David spiknął się z jakobinami, Vigée Le Brun zerwała z nim wszelkie stosunki. Nie znosili się już wcześniej, choć mieli ze sobą wiele wspólnego. W tym samym 1783 r. zostali przyjęci do Królewskiej Akademii Malarstwa i Rzeźby. Dla francuskich artystów znaczyło to więcej niż tytuł szlachecki. Wyrośli wysoko ponad innych. On stał się dyktatorem męskiej mody, ona – ikoną stylu dla pań. Dzisiaj sława Davida nieco zblakła, podobnie jak wypłowiały republikańskie sztandary, którymi wymachiwał, zanim na horyzoncie pojawił się Napoleon. Natomiast akcje rojalistki Vigée Le Brun wyraźnie idą w górę. Wcześniej nie była ulubienicą historyków sztuki. Dlaczego? Po pierwsze, doceniali ją współcześni, a przecież prawdziwy geniusz powinien umrzeć niezrozumiany. Po drugie, wysługiwała się Burbonom. Sankiulotów nazywała „obszarpańcami spod ciemnej gwiazdy”.
Nawet feministki nie wzięły jej na patronkę, choć zrobiła imponującą karierę w branży zdominowanej przez płeć brzydką. Zgrzeszyła jednak konserwatyzmem. Mimo nieudanego małżeństwa i problemów z córką publicznie głosiła pochwałę rodziny. A w dodatku nie kryła, że wierzy w Boga. (...)