Ze wszystkich przywódców Europy, jeśli nie świata, tylko jeden nie przysłał prezydentowi elektowi Andrzejowi Dudzie zwyczajowych gratulacji. Przysłali depesze Obama i Putin, przysłała Angela Merkel, przysłał przewodniczący europarlamentu Martin Schulz, choć to megalewak. Tylko Donald Tusk nie zdobył się, ograniczył do zdawkowych gratulacji na twitterze, a i to po kilku dniach, gdy jego milczenie zaczęło być komentowane. Taka depesza gratulacyjna to rutyna, nie znaczyłaby nic – jej brak jest znaczący.
Na uroczystym wręczeniu prezydentowi elektowi aktu wyboru nie było ustępującego prezydenta Bronisława Komorowskiego, nie było też marszałków Sejmu i Senatu. Nie pofatygowali się nawet, by stworzyć jakieś pozory usprawiedliwienia swej nieobecności.
Marszałek Sejmu, wtedy jeszcze nie spodziewający się, jak szybko jego nadęta gwiazda zgaśnie, pozwolił sobie na demonstracyjną, małpią złośliwość wobec nowo wybranego prezydenta, przyjmując skrajnie niekorzystną dla niego interpretację „momentu wyboru”, tak, by błyskawicznym wygaszeniem mandatu, jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem wyniku wyborów, zmusić go do likwidacji na tempo biura, pozbawić pracy jego personel i skomplikować sytuację osobistą jego samego.
Co więcej, z kancelarii prezydenta dochodzą wieści o celowych zabiegach i wydatkach, które mają wyczerpać do sierpnia jej budżet (i tak gargantuicznie wysoki – prezydent nie mający u nas wielkich uprawnień zatrudniał w tej kadencji 350 osób, kosztując nas niemal tyle co Brytyjczyków dwór królewski) i utrudnić albo wręcz uniemożliwić Andrzejowi Dudzie wymianę urzędników; ludzie zatrudnieni dotąd na umowach zleceniach ponoć przenoszeni są masowo na etaty, aby zapewnić im wysokie odprawy.
Właściwie brakuje jeszcze tylko tego, by zmuszona do odejścia z Belwederu ekipa demonstracyjnie pozostawiła po sobie, hm… kupy, jak zwykła je zostawiać Armia Czerwona na wszystkim, czego nie była w stanie ukraść ani zniszczyć. Nastroje sprzyjają takiej demonstracji.
Nie są to oczywiście jakieś odosobnione zachowania. Światła elita po prostu nie przyjmuje do wiadomości wyboru społeczeństwa. Duda może sobie mieć te półtora procent więcej (uporczywość powtarzania tego „1,5 procenta” – przypomnę, Duda wygrał 51,6 do 48,4 – to temat na osobną dysertację psychiatryczną), ale i tak jest prezydentem nielegalnie. Bo zawdzięcza to temu, że oszukał wyborców – co od tygodni dzień w dzień stara się wmówić sfora autorytetów salonu, już to wyliczając, jak bardzo nie stać Polski na emerytury i żadne w ogóle obiecywane przez zwycięzcę wyborów zmiany, już to insynuując mu, że nie jest prezydentem wszystkich Polaków, tylko „wszystkich biskupów”, bo „zawsze ma czas na mszę”, nie wspominając o bezustannym insynuowaniu, jakoby był narzędziem w rękach prezesa PiS, bo ośmielił się wypowiedzieć krytycznie o sytuacji pod rządami PO i PSL (a właściwie, mówiąc ściślej, dwóch „peezeli”, wsiowego i miastowego, bo taka jest de facto tych rządów natura).
Duda nie jest prawdziwym, legalnym prezydentem, także dlatego, że wygrał dzięki gówniarzom, „hejtowi”, „płatnym sk…synom” w internecie. To też ciekawy objaw – mniejsza już o tę belkę we własnym oku, bo przecież to strona rządowa prowadziła intensywniejszą kampanię negatywną i cynicznie posługiwała się oszczerstwami, ale wyjaśnianie sobie przegranej tym, że przeciwnik walczył, jest równie groteskowe, jakby znokautowany bokser skarżył się, że jego przeciwnik zamiast trzymać ręce opuszczone i nadstawiać policzków, ośmielił się bezczelnie walnąć mu w papę.
Krąg winnych jest zresztą coraz szerszy. Ostatnio do winnych zaliczone zostały także media i dziennikarze – nie media opozycyjne i „pisowcy”, tylko wszystkie media i ich pracownicy w ogóle, na czele z Moniką Olejnik, zdemaskowaną jako ta, która „już się ustawia pod nowe rządy”. Winą mediów jest to, że mówiły o jakichś aferach PO (rzekomych aferach, oczywiście, bo żadnych afer za rządów PO nie było, wyjąwszy wyprowadzenie przez PiS pieniędzy SKOK do Luksemburga) zamiast trąbić o sukcesach PO.
To, swoją drogą, jedyna pretensja, jaką wyznawcy potrafią mieć do swojej partii: „słaba polityka informacyjna”, czyli niewystraczające informowanie Polaków, jak im jest dobrze. „Jarosław Kaczyński i jego ludzie od wielu miesięcy obrzydzają Polskę Polakom i udało im się wmówić naszym rodakom, że jest źle”. „Jak to możliwe, że partia, która zbudowała 2000 km autostrad nie umie się tym pochwalić”.
„Słaba polityka informacyjna”, czy też „błędy kampanii” mogą ewentualnie znaczyć jeszcze jedno: że za słabo uderzano w Kaczyńskiego i PiS, za mało atakowano Macierewicza i Rydzyka, niedostatecznie przypominano o „dusznej atmosferze IV RP” i jej – bliżej nieokreślonych skądinąd – zbrodniach.
Bóg widzi, jak niesprawiedliwe są te wszystkie zarzuty wobec mediów i ich pracowników, którzy latami trąbili o sukcesach PO i dzień w dzień starali się zohydzić PiS, a teraz tam im się obrywa.
Długo by cytować, punktować, może zresztą i warto, bo po latach płynącej z establiszmętów bezbrzeżnej pogardy i przekonania, że Polacy-katolicy „wymrą jak dinozaury” należy się trochę satysfakcji, a trudno o większą, niż obecne przejawy ich paniki, furii i frustracji. Ale warto teraz przypomnieć sobie, co działo się w obozie PiS po klęsce roku 2007 i kolejnych przegranych.
Ta klęska, w 2007, też była zupełnie nieprzewidziana. Na pół roku przed wyborami sondaże dawały PiS nadzieje na samodzielną większość w Sejmie, miesiąc przed nimi wydawało się pewne, że w każdy razie Kaczyńscy będą mieć najliczniejszy klub, tuż przed głosowaniem wydawało się pewne, że przynajmniej PiS będzie silną opozycją, wespół z prezydentem zdolną zablokować każdą ustawę. Po kompletnie chybionej kampanii poprowadzonej przez wybitnego, w swoim własnym przekonaniu, spin doktora, którego dwaj panowie G. nazywają Misiem O Cwanym Rozumku, skończyło się wiadomo jak. A potem było osiem lat smuty, podczas której politycy PiS i ich zwolennicy, im bardziej byli spychani na margines życia publicznego i zamykani w oblężeniu, tym bardziej odmawiali przemyślenia, dlaczego stracili władzę, zamykając się w prostych zaklęciach – wrogie media, ogłupione lemingi etc. I pojawiały się te same zachowania: wypieranie przegranej, tłumaczenie jej wrogością mediów, podkreślanie, ile PiS zrobił dobrego, by przekonać samych siebie, że wyborcy po prostu oszaleli, zostali ogłupieni, okłamani, nie wiedzieli na kogo głosują… Słowem, to się nie liczy. A to wszystko, by nie przyznać się do popełnionych błędów, nie przemyśleć niczego, tylko brnąć uparcie: przegraliśmy tylko dlatego, że byliśmy za dobrzy!
Te same zachowania – nie na taką samą skalę, wtedy były one przez medialną potęgę postkomunistycznych elit bardzo rozdymane, wyolbrzymiane. I to na nich właśnie oparto czarny stereotyp „pisowca” jako frustrata, przeżuwającego własne obsesje, niezdolnego do racjonalnej oceny sytuacji, oderwanego od rzeczywistości.
Nie przypominam tego, wbrew pozorom, dla przypominania o oku i belce. Nawet nie dla naigrawania się z polityków, autorytetów i wyznawców PO, że sami stali się modelowymi wręcz przykładami tego, co wmawiali latami „pisowcom”. Dla mnie to, proszę wierzyć albo nie, powód do zadumy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.