Ten pierwszy, młodszy o siedem lat, jest bardziej znany, z pewnością mocniej zaznaczył swą obecność w dziejach rock’n’rolla, ale z literackiego punktu widzenia to Cohen znaczył więcej. Ikoną popkultury stał się jednak Dylan; twórca „Bird on the Wire” uchodził za artystę niszowego, choć naprawdę trudno wyliczyć, kto nie śpiewał „Hallelujah” (Dylan, oczywiście, także). W Polsce kochaliśmy obu, a Cohena w latach 80. – do obłędu.
Kupno biletu na jego pierwsze polskie koncerty w marcu 1985 r. graniczyło z cudem. To, co się wtedy działo pod Salą Kongresową w Warszawie, nasuwało porównania z rokiem 1967 i pierwszą wizytą The Rolling Stones za żelazną kurtyną. Witaliśmy Cohena jako piewcę wolności, jego koncerty poza wszystkim innym miały aspekt polityczny. Wyczuwało się oczekiwanie na prosolidarnościowe wypowiedzi artysty, które jednak – jeśli miały miejsce – wybrzmiały w stopniu ograniczonym, bo Cohen w całym swoim życiu unikał raczej jednobrzmiących deklaracji. W każdym razie w Warszawie słowo „Solidarność” padło z estrady i to wystarczyło, by podziemna prasa pisała o Cohenie jako o bardzie „sentymentalnej panny S.”, jak zgrabnie nazwał ten ruch społeczny nasz rodzimy bard,Jan Krzysztof Kelus.
Następne wizyty twórcy „The Sisters of Mercy” miałymiejsce już w wolnej Polsce; po kolei w latach 2007, 2008, 2010 aż do ostatniego jego występu w 2013 r. w łódzkiej Atlas Arenie, w ramach trasy promującej album „Old Ideas”. I to było pożegnanie z Polską 79-letniego wówczas artysty. Nagrał jednak jeszcze następne udane płyty – „Popular Problem” i „You Want It Darker” (ta ostatnia ukazała się 17 dni przed jego śmiercią).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.