Zawężenie perspektywy czasowej do lat 1956–1976 nie jest neutralnym zabiegiem związanym z koniecznością selekcji materiału: jest wybiegiem, dzięki któremu można pominąć zagadnienie zasadnicze, jakie stawia współczesność.
A współczesność przecież nabrzmiewa od pytania: Kim w zasadzie jest Adam Michnik? Czy kłamał, gdy kreował się na niezłomnego antykomunistę i pisał obelżywy list z więzienia do ministra Kiszczaka? Czy łgał, gdy opisywał swe wzruszenia chrześcijaństwem? Czy mieliśmy do czynienia z wielką ściemą, czy też mało zrozumiałą, ale jednak pozbawioną wyrachowania ewolucją poglądów?
Współczesność nabrzmiewa i nabrzmiewa, ale Gawin powołując się na naukowy obiektywizm, udaje, że pytań nie ma i że da się snuć opowieść o Michniku oraz Kuroniu, nie zajmując się wielkim przekrętem, jaki dokonał się na naszych oczach. dziwna to książka. (...)
O co chodzi Gawinowi? Czy odwołując się do szlachetnego brzmienia esejów Michnika, chce wzbudzić w nim tęsknotę za dawnymi czasy i skłonić ku Dobru? Czy to oferta środowiska, by zasypać podziały i wspólnie zbudować koalicję ludzi rozumnych? O dialogu mówią niektórzy z przyjaciół Gawina rekomendujących książkę. Czy więc rzeczywiście, tak jak za PRL, za tą pracą pełną niedopowiedzeń i zwyczajnych przemilczeń stoi jakiś projekt? Kompletnie to dla mnie gra niezrozumiała, tym bardziej że Dariusz Gawin, wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, należał do bliskiego kręgu współpracowników prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a ten – słusznie czy nie, w każdym razie zdecydowanie – sprzeciwiał się nadaniu Adamowi Michnikowi Orderu Orła Białego.
Dariusz Gawin snując swą baśń o szlachetnych, choć czasem błądzących rewizjonistach, rzeczywiście szokuje. Zdumienia z pojawienia się nieoczekiwanego sojusznika nie kryją czytelnicy lewicowi: od Aleksandra Smolara przez Mirosława Czecha aż do Macieja Gduli. Podejmować dawno wygasły mit o dialogu i społecznej podmiotowości? Czy da się wymazać z pamięci Okrągły Stół, gdzie dążący do przejęcia władzy reprezentanci lewicy laickiej czynili szczególne starania, by nie posiłkować się społeczną energią, by pacyfikować wszelkie niezależne ruchy, utrącać nowych liderów, nie dać społeczeństwu nawet momentu święta? Czy da się zapomnieć Bronisława Geremka z roku 1989, który wyraźnie pokazał, o co chodzi z tą społeczną podmiotowością? „Pacta sunt servanda”, czyli: myśmy się umówili na coś z władzą, więc lud ma siedzieć cicho.
Podejmować dawno wygasły mit, podczas gdy co dzień kolejne wydanie „Gazety Wyborczej” przynosi szyderczy komentarz do dawnych płomiennych wystąpień Adasia?
Dlaczego Gawin nie chce dostrzec, że w tej całej rozgrywce chodziło po prostu o władzę? Bo co? Bo władza to taka nieelegancka rzecz? Ale przecież o to chodzi w polityce. I ci goście nie byli ot, jakimiś zwykłymi szlachetnymi społecznikami. To była ostra, wymagająca więzienia, czasem paktowania z bezpieką, czasem grania na frakcje, pełna nieczystych chwytów, instrumentalnego traktowania innych gra o władzę! (...)
Ludziom, dla których od dzieciństwa jednym z największych wrogów jest polska tradycja, udało się wrócić do łask z błogosławieństwem Kościoła na fali patriotycznego ruchu Solidarności. Był to niewątpliwie majstersztyk. I za to, a nie za łzawe eseje, należą się brawa dla duetu Michnik/Kuroń.
Rozumiem, że wymogiem habilitacji jest oparcie się na dominującej wizji historii najnowszej. I dlatego trzeba snuć bajeczkę o szlachetnych chłopakach, przemilczając działania Kuronia
w czerwonym harcerstwie czy łagodząc właściwą wymowę projektów politycznych rewizjonistów, którzy nie walczyli o żadną tam niepodległość, tylko o inny model komunizmu, w którym to oni sprawowaliby władzę. No, a wtedy to dopiero daliby nam popalić.
Mimo tych naturalnych dla świata nauki uwarunkowań, praca habilitacyjna nie przestaje dziwić. Przecież jeszcze nie tak dawno środowisko Gawina mocno promowało Jarosława Marka Rymkiewicza, który ciągany był po sądach za przytomne stwierdzenie, że „Gazetę Wyborczą” tworzą duchowi spadkobiercy Komunistycznej Partii Polski. Tymczasem Gawin, lekceważąc ważnych świadków historii – Bobkowskiego, Tyrmanda, Kisiela i Herberta (potrzeba mocniejszych nazwisk?!) – nie wiedzieć czemu sankcjonuje legendę o lewicowych niepokornych inteligentach, którzy zbuntowali się przeciw stalinowskiej opresji. Że łyk prawdy zawarty chociażby w „Chamach i Żydach” Witolda Jedlickiego, że spojrzenie na działania jego bohaterów w latach 50. jako element walki frakcyjnej w łonie PZPR przydałyby opowieści Gawina nieco dramatyzmu i zbliżyły do historii? Nic to, Gawin pisze elegancką opowieść, w którą przestali już chyba wierzyć sami jej twórcy. (...)