Międzynarodowa Stacja Kosmiczna okrąża Ziemię w nieco ponad 93 minuty, lot z Nowego Jorku do Warszawy zajmuje osiem i pół godziny; tymczasem serwisowi Disney+ podróż z Ameryki do Polski zajęła niemal trzy lata. Streamingowy gigant zadebiutował na rynku amerykańskim jesienią 2019 r., teraz wchodzi do Polski. „Polska język trudna język”, ale chyba nie bardziej niż duński, japoński czy hindi, tymczasem tamte rynki zostały zdisnejowane jeszcze w roku 2020. Oczywiście żartuję, nie chodzi o kłopoty z „ą” i „ę”, tylko o pozycję, jaką Polska zajmuje w globalnym łańcuchu dystrybucji rozrywki. Takie są fakty: Netflix jest w Polsce niemal od sześciu lat, a wciąż kieruje nadwiślańskim biznesem z centrali w Holandii (dopiero niedawno ogłoszono, że powstanie także biuro w Warszawie).
Szczupak nadchodzi
Wyczekiwana chwila nadeszła – 14 czerwca Disney+ startuje w Polsce. Do i tak zatłoczonego stawu wpuszczony zostaje wielki szczupak; zresztą konkurencja szykowała się na ten krok od dawna. HBO zamieniło stary serwis HBO Go w potężny HBO Max, Netflix zwiększył aktywność promocyjną i obiecał nowe większe inwestycje w polskie produkcje, stosunkowo nowy gracz (Viaplay) zwiększa akwizycję nowych tytułów i próbuje przekonać polskich odbiorców, że będzie żył nie tylko ze sportowych transmisji. Wcześniej Amazon Prime dołączył do wojny cenowej o polskiego klienta.
Będzie to walka na śmierć i życie. Jak pokazywały badania wykonane tuż przed pandemią, w USA przeciętne gospodarstwo domowe opłaca trzy abonamenty, korzystając z rozmaitych usług streamingowych; w Polsce, jak usłyszałem od przedstawicieli jednego z wielkich serwisów, po kryzysie covidowym i w czasach wojennych bliska jest chwila, kiedy rywalizacja będzie się toczyła tylko o jeden abonament na gospodarstwo.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.