Słabo znaliśmy go w Polsce. Właściwie prawie wcale, poza niewielką grupką wtajemniczonych. A szkoda, bo jego zasługi dla współczesnej mody i stylu życia są większe niż wszystkich tych, którzy wielkim logo oklejają swoje ubrania i torebki, a klienci to kupują, żeby było widać, że ich stać.
Japończyk Issey Miyake zmarł w Tokio na raka wątroby w wieku 84 lat. Cud, można powiedzieć, że dożył tak sędziwego wieku, gdyż był ocalałym dzieckiem bomby atomowej, która spadła na jego rodzinną Hiroszimę 6 sierpnia 1945 r. Issey miał wtedy siedem lat. Gdy miał lat 10, jego matka umarła na skutek promieniowania, on sam cierpiał na chorobę szpiku kostnego. Jego całe późniejsze życie „wisiało na włosku”, jak napisała po wielu latach dziennikarka Sheryl Garrat w dzienniku „The Telegraph”. A jednak przeżył.
„Byłem tam, miałem siedem lat – napisał w »New York Times« w roku 2009. Kiedy zamykam oczy, widzę to, czego żaden człowiek nigdy nie powinien doświadczyć: jaskrawo czerwone światło, potem czarną chmurę i uciekających we wszystkie strony ludzi. Wszystko to pamiętam”. Jednak rzadko o tym mówił. Nie chciał wspominać tamtego strasznego dnia.
Nowa droga w modzie
Był wielkim innowatorem mody, jednym z kilku uczestników pionierskiego desantu Japończyków, którzy pod koniec lat 80. i na początku 90. wylądowali w Paryżu, tam się wylansowali (w dobrym rozumieniu tego słowa), zrewolucjonizowali modę. Była to wielka trójka projektantów awangardy: Yohji Yamamoto, Rei Kawakubo i Issey Miyake. Japońscy projektanci otworzyli drzwi do zupełnie innego myślenia o ubraniu niż to, które znano w Europie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.