Anatomia zła. Odejście znudzonego szatana (cz. II)
  • Piotr SemkaAutor:Piotr Semka

Anatomia zła. Odejście znudzonego szatana (cz. II)

Dodano: 
Jerzy Urban
Jerzy Urban Źródło: PAP / Paweł Supernak
Urban zdawał się u schyłku życia przeżywać gorzkie dni. Trwanie u władzy PiS przez kolejne siedem lat doprowadzało go do wściekłości, ale był wobec tego procesu bezradny.

Fenomen Jerzego Urbana rzadko bywa głębiej analizowany. Albo spotykamy się z bardzo emocjonalnymi potępieniami, albo – jak po jego niedawnej śmierci – z podkreślaniem jego dziennikarskiego, publicystycznego talentu czy ponadprzeciętnej inteligencji. Najmniej jest jednak chłodnych analiz tego, dlaczego czołowy propagandzista ekipy Jaruzelskiego przyjął na siebie rolę ni to błazna, ni to herolda kłamstwa i dlaczego po 1989 r. nie tylko postkomuniści, lecz także ludzie zaangażowani w ruch Solidarności nagle zapałali do niego pozytywnymi uczuciami.

Niedawny pogrzeb Jerzego Urbana, na którym przemawiał Aleksander Kwaśniewski i w którym uczestniczył Adam Michnik, mówi nam bardzo wiele nie tylko o istocie PRL, lecz także o ciągłości między „postępowymi” elitami w epoce Polski Ludowej i w czasach III RP.

Kłamstwo jako sposób życia

„Lubię być nielubiany. Oczywiście kreacja złego Urbana jest trochę udawana, trochę nieudawana” – te słowa wypowiedział były rzecznik rządu PRL w wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Martę Stremecką w 2013 r.

Tę perwersyjną przyjemność z bycia znienawidzonym rozwijał w sobie równolegle do rozwijania swej maniery publicystycznej. Jak mówił w jednym z wywiadów: „Mnóstwo ludzi publicznie jest bardzo układnych, a potrzebę agresji odreagowują w domu. Ja agresywnie piszę. Dlatego w kontaktach z ludźmi jestem mało wyrazisty, spokojny, grzeczny, umiem się przystosować do środowisk i miejsc pracy. Wyładowuję się na ludziach i kierunkach politycznych, które mi się nie podobają”.

Urban wypowiedział te słowa w 2013 r. i młodsi czytelnicy mogliby uwierzyć, że zawsze był zadzierżysty politycznie. Jest to oczywiście mistyfikacja Urbana. W czasach gomułkowskiego i gierkowskiego PRL strach o własną skórę powstrzymywał go przed pisaniem o polityce. Jeśli bywał okrutny i bezlitosny, to opisując rozmaite ciekawe przypadki, które dotykały zwykłych obywateli Polski Ludowej. I wtedy rzeczywiście bywał wobec swoich bohaterów bezlitosny. Ale w 1981 r. jakaś siła pchnęła go do polityki. Jaka?

W poprzednim odcinku pisałem już, że dla Urbana życiowa stabilizacja w dziennikarstwie zaczęła się wraz z wejściem do redakcji tygodnika „Polityka”. To pismo było odpowiednio ustawione w establishmencie PZPR, a jednocześnie było na tyle, na ile można było sobie pozwolić, umiarkowanie liberalne i prozachodnie. I to był dla Urbana ideał szczęścia. Ale gdy zaczęła się druga połowa lat 70., jego azyl zaczął odczuwać polityczne ruchy tektoniczne. Urban z niepokojem odkrywa, że w tygodniku „Polityka” – jego wymarzonym dziennikarskim „hotelu klasy lux” – niektórzy goście zaczynają rozglądać się za opozycją. Nawet po wielu latach Urban oburzał się, że Dariusz Fikus zamieszczał wtedy w podziemnych pisemkach swoje teksty zdjęte przez cenzurę, jak zaznaczał zjadliwie Urban, „oczywiście z adnotacją, że zamieszczone są bez wiedzy autora”. W innej wypowiedzi bohater tego tekstu oburzał się, że „Krallówna [Hanna Krall] chodziła gdzieś tam po księżach z Kieślowskim”.

To rozczarowanie „Polityką”, a po wybuchu Solidarności lęk przed eksplozją aktywności „narodowo-katolickich mas” pchnęły go do obozu gen. Jaruzelskiego. Przewodnikiem w tej podróży do oblężonej PZPR-owskiej twierdzy był jego patron z „Polityki” Mieczysław Rakowski, który właśnie objął funkcję wicepremiera u boku premiera Wojciecha Jaruzelskiego. I wtedy Urban odkrył, że wśród medialnie ślepych komunistów on, jako jednooki, jest królem. Zżymał się na defensywną postawę partyjnych i dokonał swoistego kopernikańskiego odkrycia – jeśli kłamać, to już na sporą skalę.

Swój chrzest bojowy na tym polu przeszedł w sierpniu 1981 r., kiedy po raz pierwszy uczestniczył, jeszcze jedynie jako doradca premiera, w jednej z tur negocjacji między rządem PRL a NSZZ „Solidarność”. Późną nocą, gdy skończono bez efektów rozmowy z Solidarnością i gdy przedstawiciele Związku nie podpisali wspólnie zredagowanego komunikatu, obie strony były zmęczone i poszły spać. Tyle że Urban przekonał Rakowskiego, że jeszcze w nocy trzeba szybko wydać oświadczenie, iż to Solidarność zerwała rozmowy. Komunikat o takiej treści był odczytywany w radiu co godzina od szóstej rano.

Cały artykuł dostępny jest w 42/2022 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także