Otóż, według niego, konflikt ten stanowi wielką szansę i może odwrócić niekorzystny układ geopolityczny, z którym nasze państwo musi się mierzyć od wieków, konkretnie od wieku XVII. Przytaczam te słowa, bo nie jest to opinia odosobniona. Według jej zwolenników Warszawa po prostu musi coraz bardziej angażować się po stronie Ukrainy, być może także zbrojnie, bo robi to w dobrze pojętym interesie własnym. Kto chce Polski silnej, potężnej, mocarstwowej wręcz, ten powinien wspierać obecną politykę władz i liczyć, że będzie nam sprzyjać korzystna koniunktura międzynarodowa, to jest, jak rozumiem, przede wszystkim wsparcie Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z tą analizą Amerykanie postanowili ostatecznie rozprawić się z Rosją, chcą zatem budować potężną Polskę.
Kilka razy pisałem już, że zwolennicy tej wizji pomijają realny stan nastrojów w USA i rosnącą niechęć do wojny. Jednak to niejedyna słabość, sądzę, tego rozumowania. Znacznie ważniejsze jest co innego, a mianowicie brak poważnej refleksji nad pytaniem, na czym zasadzają się siła i potęga państwa. Bardzo dobrze wyjaśniał to John Mearsheimer w „Tragizmie polityki mocarstw”, dziele, które powinno być wręcz książką obowiązkową dla polskich elit politycznych. Stwierdza on w niej, że „mocarstwa nieustannie szukają okazji do wzmocnienia siebie kosztem rywali, a ostatecznym celem każdego z nich jest hegemonia”. Wynika z tego, że opieranie się na tym, że w interesie Waszyngtonu miałoby być wzmacnianie Polski, jest co najmniej ryzykowne. Nikt nikomu mocarstwowości nie ofiaruje.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.