Pod koniec maja Rosyjski Korpus Ochotniczy (RDK) wraz z Legionem „Wolność Rosji” wkroczył na teren obwodu biełgorodzkiego. Po dwóch dniach walk rosyjscy sprzymierzeńcy Kijowa wycofali się na Ukrainę, ale zdążyli po raz kolejny skompromitować Putina, obnażając słabość imperium i udowadniając, że granica Rosji jest dziurawa jak sito. W nocy z 31 maja na 1 czerwca proukraińscy Rosjanie prawdopodobnie znów wdarli się do Rosji. Starli się z oddziałami rosyjskimi pod przygranicznym miastem Szebiekino. Według wersji Moskwy atak ten został odparty i dywersantom nie udało się nawet przekroczyć granicy.
Dwa dni później Legion „Wolność Rosji” zaoferował mieszkańcom obwodu biełgorodzkiego pomoc w ewakuacji na Ukrainę. Ochotnicy przekonywali swoich rodaków, że grozi im niebezpieczeństwo ze strony… wojsk Putina, które, nieporadnie próbując uporać się z dywersantami, przy okazji ostrzeliwują swoich własnych obywateli. Z kolei kremlowska propaganda przekonywała, że za ostrzał obiektów cywilnych przy granicy odpowiadają Ukraińcy. A konkretniej – ukraińskie grupy dywersyjno-rozpoznawcze. Moskwa jak ognia unika przyznania, że agresorem są obywatele Federacji Rosyjskiej (inna sprawa, że istotnie podlegli ukraińskiemu dowództwu).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.