Zacznijmy od tych bardziej sensacyjnych i mniej prawdopodobnych zarazem wersji wydarzeń. Pierwsza: pucz był inscenizacją, wyreżyserowaną przez Putina wspólnie z Prigożynem. Ta hipoteza wpisuje się w stereotypowy obraz wszechmocy Kremla, który niczego nie pozostawia przypadkowi. Po co Putinowi byłoby takie przedstawienie? Tu można wskazać kilka wariantów.
Po pierwsze, aby pokazać światu, że obalenie obecnej władzy w Moskwie wcale nie musi oznaczać zmiany na lepsze. Lepiej, żeby na czele mocarstwa atomowego stał mimo wszystko w miarę przewidywalny Putin niż krwawy, nieobliczalny watażka. To byłaby gra na zrozumiałym strachu Zachodu przed chaosem w Rosji. Chaosem, który mógłby oznaczać groźny dla świata rozpad imperium. Groźny w tym sensie, że wówczas rosyjska broń jądrowa mogłaby dostać się w ręce nie tyle jednego dyktatora na Kremlu, ile kilku czy kilkunastu takich Prigożynów. Po drugie, ewentualna inscenizacja puczu odegrałaby rolę testu na lojalność. Putin zorientowałby się, na kogo może liczyć w krytycznym momencie. Po trzecie, spektakl mógłby posłużyć wyeliminowaniu nieudolnych Szojgu i Gierasimowa niejako rękami Prigożyna. Po czwarte, pucz byłby pretekstem do rozpoczęcia fali represji, a po piąte – do oskarżenia Zachodu o jego wywołanie.
Za duże ryzyko
Wszystkie te warianty mają jeden podstawowy defekt.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.