Człowiek, którego przytomności umysłu i zdecydowaniu zawdzięczaliśmy, że za czasów Tuska nie udało się policji doprowadzić na jednym z Marszów Niepodległości do krwawych zamieszek, dzisiaj usiłuje zbudować formację narodowo-antykatolicką. Gdyby jeszcze odwoływał się przy tym do tradycji towarzysza Mieczysława Moczara albo do neopoganizmu w duchu przedwojennej „Zadrugi”, może miałby szansę stworzyć organizacyjkę porównywalną liczebnie z różnymi grupkami feministek (tylko po że one istnieją po to, by konsumować różne zachodnie granty, a co miałaby konsumować taka organizacja?), ale Kowalski atakuje Kościół Katolicki z pozycji narodowo-protestanckich, a na to to już w ogóle nie ma w Polsce popytu. Jego istnienie w przestrzeni publicznej sprowadza się więc głównie do wspólnych z nowym guru – „pastorem” Chojeckim z Lublina – występów w internecie, podczas których obaj obrzucają kogo popadnie niewymyślnymi wyzwiskami. Ale że dzisiaj wszyscy bluzgają wszystkim, nie jest to już żaden sposób na reklamę.
Kowalski znalazł inną dźwignię – zaczął zwalczać teorię ewolucji Darwina, w imię, jeśli dobrze zrozumiałem, kreacjonizmu opartego na dosłownie pojmowanym zapisie Księgi Rodzaju. Swego czasu próbował tego Maciej Giertych, i nawet, podobnie jak dziś Kowalski, zaistniał w mediach na kilka minut (ale bodaj nawet nie na pięć) z teorią, jakoby istnienie Smoka Wawelskiego dowodziło, iż wszystkie gatunki stworzone zostały przez Boga jednocześnie i dinozaury koegzystowały z ludźmi. Czy mu z tego dużo przyszło, oceńcie państwo sami.
W każdym razie Marian Kowalski na podobnej zasadzie zaistniał bonmotem, że gdyby teoria ewolucji była prawdziwa, to ludzie, chlając od tylu pokoleń, mieliby po dwie wątroby. Poważnie mówiąc, sztukę destylacji alkoholu, umożliwiającą wyprodukowanie trunku o stężeniu powyżej kilkunastu procent, opanowano w świecie arabskim zaledwie kilkanaście stuleci temu, w Europie jeszcze później, a technologia umożliwiająca destylację na skalę masową pojawiła się dopiero w wieku XIX; w kategoriach ewolucyjnych wszystko to mniej niż ułamek sekundy. No, ale oczywiście „teoria drugiej wątroby” nie jest po to, by z nią na poważnie dyskutować, tylko żeby przetrzeć się przez różnorakie łamy i programy. A że cel ten osiągnęła, Kowalski rozwinął ją w akcję #NiePochodzęOdMałpy. Moim skromnym, na twarz takiej kampanii to on akurat niespecjalnie się nadaje, ale to w końcu nie moja sprawa.
Może to wszystko sprawa marginalna, ale korzystam z okazji do opowiedzenia pouczającej anegdoty. Tak się bowiem składa, że wbrew potocznemu przekonaniu teorii ewolucji nie wymyślił wcale Darwin – głosił ją od mniej więcej wieku XVI Kościół Katolicki. Tak – była to teoria pobożna, wynikająca z potrzeby dopasowania wiedzy naukowej owych czasów do traktowanej dosłownie Biblii. Tak się bowiem składa, że Dobra Księga, w wielu punktach nieprecyzyjna czy operująca symbolami, z jakichś przyczyn podaje bardzo dokładnie wymiary Arki Noego. I kiedy ludzie zaczęli trochę poznawać świat, a zwłaszcza, kiedy zapędzili się w tej chęci na inne kontynenty i odkryli, jak wiele różnorodnych stworzeń bożych tam mieszka, zaczęto sobie uświadamiać, że w statku o takich gabarytach zmieszczenie po jednej zarodowej parze każdego gatunku byłoby absolutnie niemożliwe. A że Biblia mylić się nie mogła, jedynym logicznym wyjaśnieniem było: widocznie za czasów Noego istniała tylko ograniczona ilość pra-gatunków, z których, po potopie, wyewoluowały wszystkie istniejące współcześnie.
Darwin więc idei przechodzenia jednych gatunków w inne bynajmniej nie wymyślił, usystematyzował jedynie intuicję poprzednich pokoleń teorią doboru naturalnego. Nie wymyślił też niczego przeciwko religii – sam zresztą był człowiekiem pobożnym i, słusznie skądinąd, nie widział w swoich pracach niczego sprzecznego z wiarą.
Problem z Darwinem zaczął się wtedy, gdy odsunąwszy od królowania Boga i posadziwszy na jego tronie Naukę ludzkość dostrzegła w teorii doboru naturalnego wygodne uzasadnienie dla dominacji jednych nad drugimi. Teoria Darwina posłużyła naukowemu uzasadnieniu eksterminacji przez narody i rasy, uważające się za lepsze, ras i narodów, które uznały za mniej udane, jako niezbędnego warunku postępu ludzkości. Oczywiście, całe dzieje ludzkości pełne są wojen i masowych zbrodni, ale wiek XIX i XX dzięki darwinizmowi mogły wznieść je na najwyższe sztandary jako dzieło doskonalenia gatunku i prowadzenia go ku doskonałości.
Miało to też swój wyraz obskurancki i na swój sposób humorystyczny w argumencie „Boga nie ma, bo człowiek pochodzi od małpy”. Którą to małpę, dodał Fryderyk Engels, uczłowieczyła praca. Co zresztą smacznie obśmiał Władymir Wojnowicz w przygodach żołnierza Czonkina, pytając – a kto kiedy widział, żeby małpa pracowała? Gdyby czynnikiem napędzającym ewolucję była praca, to raczej uczłowieczyłby się koń!
Oczywiście, trudno twórcę biologicznej teorii winić za to, co po jego śmierci zrobili z nią filozofowie, politycy i dowódcy. Ale warto wiedzieć, jak to naprawdę z tym pochodzeniem od małpy było (mówiąc nawiasem – i tu kulą w płot, wedle teorii ewolucji człowiek i małpa pochodzą od wspólnego przodka, no, ale to może już zupełny drobiazg). To wielka przestroga dla wszystkich, którzy starają się jakoś objaśnić świat albo sugerować sposoby jego naprawienia – możecie mieć intencje równie czyste, jak brytyjski naukowiec, a jak kto waszym dorobkiem może nawywijać – strach sobie wyobrażać. I śmiejąc się, najzupełniej słusznie, z sekciarstwa w jakie popadł niegdysiejszy narodowiec, warto o tym pamiętać.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.