Dziwne miałem, muszę przyznać, wrażenie, słuchając wystąpienia znawców, którzy komentowali barbarzyński akt terroru w Paryżu. Słusznie wskazywali na potrzebę solidarności z ofiarami. To prawda też, że nic nie może usprawiedliwić egzekucji, jakiej islamiści dokonali na bezbronnych rysownikach. Szkoda jednak, że tak rzadko pojawiało się pytanie, czy wolność słowa jest tożsama ze swobodą obrażania innych i czy wyszydzanie wszelkich symboli religijnych – a nie da się ukryć, że taką rolę odgrywały choćby wulgarne karykatury Mahometa – można uznać za oznakę szacunku dla obcych.
Refleksja specjalistów sprowadzała się często do ostrzeżeń przed fundamentalizmem, który rzekomo jest zjawiskiem typowym dla wszystkich religii. Niektórzy posuwali się tak daleko, że w ogóle negowali związek między islamem a zamachowcami, przypisując ich zachowanie wyłącznie jakiejś tajemniczej ideologii. Oczywiste, że nie można stawiać znaku równości między muzułmanami a terroryzmem. Jednak czy z tego wynika, że dziesiątki, setki aktów terroru, kiedy to morduje się niewinnych ludzi i wykrzykuje: „Allah akbar”, pozostają bez żadnego związku z wiarą Proroka? Tu właśnie jest pies pogrzebany.
Koran, inaczej niż Biblia, nie zna opowieści o stworzeniu człowieka na obraz oraz podobieństwo Boga i nie przypisuje w związku z tym osobie żadnej wrodzonej, transcendentnej godności. Człowiek został stworzony tak jak wszystkie inne byty. Podobnie inny niż w chrześcijaństwie jest stosunek tradycji muzułmańskiej do przemocy. Nie tylko dlatego, że historyczny rozwój religii muzułmańskiej dokonał się od samego początku, od chwili, gdy Mahomet z oddziałami wiernych sobie towarzyszy zdobył Mekkę, w drodze podbojów, ale także dlatego, że pochwała dżihadu, prowadzenia świętej wojny z niewiernymi, została zapisana w świętej księdze. Jednak żeby dokonać takiej oceny islamu, należałoby wyjść poza politycznie poprawną tezę, zgodnie z którą wszystkie religie mają krew na rękach, a każda wierność słowu Boga jest groźna.
To właśnie ów laicki dogmatyzm i antychrześcijańskie uprzedzenia sprawiają, że tak trudno jest na Zachodzie zrozumieć fenomen islamskiej przemocy. To samo dotyczy Polski. Niezrównanym przykładem takiej głupoty i takiego zacietrzewienia była ostatnio wypowiedź Joanny Senyszyn z SLD: „Amerykanie mieli w Kiejkutach jedną tajną bazę, w której torturowali islamskich terrorystów. Watykan ma w Polsce, lekko licząc, 10 201 jawnych baz, w których torturuje, indoktrynuje, molestuje i doi obywateli Rzeczypospolitej”. Długo się wydawało, że wyczynu byłej europoseł nie sposób przebić. A jednak. Ledwo dzień po zamachu w Paryżu Janusz Palikot ogłosił na Twitterze, że „redaktor Terlikowski wzywa do zabijania niewierzących”.
Pomijam już drobiazg, jakim jest to, że słowa Palikota to kłamstwo, Tomasz P. Terlikowski bowiem nigdy i nigdzie niczego podobnego nie głosił, ba, przeciwnie – wielokrotnie i stanowczo stosowanie przemocy w imię religii potępiał. Nie o prawdę tu chodzi, ale właśnie o wytworzenie skojarzenia, o przypisanie chrześcijanom żądzy mordu i gwałtu.
To właśnie za sprawą takich metod różni lewicowi i liberalni mędrkowie doprowadzili do powstania przekonania, że różne religie są siebie warte. W ten sposób doszło do samorozbrojenia Zachodu.