Słowa Tuska, które już stały się symbolem i mottem jego powtórnych rządów – "Wszystko odbędzie się zgodnie z prawem, tak jak my je rozumiemy" – można uznać za cyniczny dowcip, coś w rodzaju słynnego "Nie mamy pańskiego płaszcza. I co nam pan zrobi?" z "Misia". W każdym razie, jeśli nawet budziły oburzenie, to były to słowa w ustach polityka dopuszczalne.
Zupełnie inaczej jest, kiedy "nasze rozumienie prawa" staje się doktryną prawną głoszoną przez prawnicze autorytety, i to te z najwyższej – jeśli patrzeć na tytuły i piastowane funkcje – półki. Z tej przyczyny za znacznie bardziej oburzające od wypowiedzi Tuska należy uznać słowa jego podwładnego, Adama Bodnara, obecnie ministra sprawiedliwości: "Musimy przywrócić praworządność i szukamy do tego jakiejś podstawy prawnej". To wyznanie, które wymknęło się w chwili nieostrożności ministrowi, demaskuje całkowicie postawę byłego rzecznika praw obywatelskich i posiadacza rozmaitych prawniczych laurów, głównie tych przyznawanych przez organizacje międzynarodowe. Robimy to, co robimy; nie dlatego, że wynika to z prawa, lecz "jakiejś podstawy prawnej" dla naszych działań szukamy dopiero post factum. "Przywracanie praworządności" staje się w ten sposób oczywistą kpiną, Orwellowską propagandową maską do realizowania własnych interesów; jak w kawale o prawnikach, którzy na pytanie, ile jest dwa razy dwa, odpowiadają pytaniem, ile klient chce, żeby było. Tylko że w kawale prawnik przed zadaniem pytania sprawdza, czy nikt rozmowy nie podsłuchuje, i rozłącza telefon komórkowy, a Bodnar z szukania "jakiejś podstawy prawnej" zwierzył się z rozbrajającą szczerością w radiu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.