Prof. Flis: Samorządy wcale nie są zabetonowane

Prof. Flis: Samorządy wcale nie są zabetonowane

Dodano: 
Socjolog, dr hab. Jarosław Flis
Socjolog, dr hab. Jarosław Flis Źródło: PAP / Tomasz Gzell
- W wyborach samorządowych walka toczy się naprawdę o to, kto będzie rządził w gminach, nie o Tuska i Kaczyńskiego – mówi w rozmowie z DoRzeczy.pl prof. Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

DoRzeczy.pl: Za chwilę cisza wyborcza. Jaka to była kampania? Czy mieliśmy do czynienia z kolejną odsłoną telenoweli pod tytułem wojna polsko-polska?

Prof. Jarosław Flis: Nie, wyjątkowo to się osłabiło. Na początku były takie motywy, pojawiły się hasła „wypychania PiS-u za Wisłę”, ale rozumiem, że wszyscy po chwili zrozumieli, że wnioskiem z minionych prawie dwóch dekad w polskich wyborach, a w szczególności w wyborach samorządowych, nie ma czegoś takiego, że są miażdżące zwycięstwa. Podoba mi się porównanie, że władza w wyborach parlamentarnych lub prezydenckich to zamknięta bombonierka, która w całości przypada jednemu. Wybory samorządowe to otwarta bombonierka. Jeden weźmie więcej, drugi mniej, ale nikt nie zgarnia jej całej. Każdy będzie miał w zależności od apetytów lub oczekiwań większe, lub mniejsze poczucie satysfakcji. Nikt jednak nie zostaje z niczym.

Widać, że apetyty Prawa i Sprawiedliwości opadły. W 2018 r. partia się nakręciła, wystawiła kandydatów jak nigdy wcześniej i nie skończyło się to oszałamiającym sukcesem. Widać, że PiS spuścił z tonu, stracił rezon. Koalicja rządząca jednak się nie rozochociła, odrobiła lekcję z 2010 r. i lekcję PiS-u z 2018 r., że nie ma co się napalać i wierzyć, że będzie się wymiatać, bo wygrało się wybory ogólnopolskie. To cenny element.

Dużo dzieje się w ogólnopolskiej polityce, politycy krajowi mają się czym zajmować, nie traktują wyborów jako walki o pole position, ustawki pod kątem ogólnopolskiej polityki. Tutaj nikt nie ma wygórowanych oczekiwań, widać to na ostatniej prostej, dlatego trochę to poszło w tę stronę. Ona jest najcenniejsza w wyborach samorządowych – ta walka toczy się naprawdę o to, kto będzie rządził w gminach, nie o Tuska i Kaczyńskiego, ale imiennie o to, kto „u nas” będzie sprawował władze, komu lepiej z oczu patrzy, kto ma większy dorobek, lepszy pomysł na bolączki. To wydaje mi się najbardziej optymistyczne w tych wyborach.

Mamy dwie teorie dotyczące samorządu – jedna mówi, że to najlepsze, co nam wyszło po 1989 r., a szczególnie wśród czterech reform AWS-u. Druga z kolei mówi, że mamy w samorządzie kryzys demokracji – zabetonowaną scenę w wielu miejscach, a w około 20 proc. przypadków braku kontrkandydata dla sprawujących władze. Która teoria jest panu bliższa?

Jestem bliższy temu, że to wszystko się udało. Scena właśnie nie jest zabetonowana. Zrobiłem sobie zestawienie – porównanie burmistrzów i prezydentów miast wybranych w 2006 roku z posłami wybranymi w 2007 r. Okazuje się, że z perspektywy trzech kadencji, częściej przegrywali burmistrzowie i prezydenci. 60 proc. z nich w ciągu trzech kadencji przegrywało wybory. Jeśli posłowie uważają, że w samorządzie trzeba przewietrzyć, to Sejm trzeba przewietrzyć dużo bardziej. Szczególnie, ze w Sejmie największy odsiew jest po pierwszej kadencji, a później zostają „nieśmiertelni”, którzy są dobrze umocowani w strukturach. Wśród burmistrzów i prezydentów nie ma to znaczenia, po dwóch kadencjach nawet przyrasta procent porażek. To znaczy, że zostają najlepsi, a najgorszych się odsuwa. To jest zaletą samorządu. A, że mamy anegdoty, jak w Mszczonowie, że mamy od 30 lat sprawującego urząd? Jeśli trafił się ktoś sensowny, to po co go wywalać? Są dziesiątki miejsc, gdzie nie było problemu z wyrzuceniem dotychczasowych władz. Jeśli to udaje się w dwóch wypadkach na trzech, to być może w tej pozostałej jednej trzeciej nie było warto tego robić.

Czytaj też:
Bocheński: W tej kampanii nie było prawdziwej debaty programowej
Czytaj też:
Fogiel: Polska musi domagać się ukarania winnych i rekompensaty dla rodziny zmarłego

Źródło: DoRzeczy
Czytaj także