Trudne czasy kształtują silnych ludzi, a mocni mężczyźni tworzą dobre czasy, dobre czasy zaś rodzą słabych, a byle jacy tworzą ciężkie czasy. Dobrobyt produkuje wygodnickich, a nie bojowników życia. Dopiero kiedy odczujemy dumę ze zwycięstwa przewidzianego tylko dla tych, którzy są gotowi zapłacić za nie odpowiednią cenę, będziemy mogli zaznaczyć własną wartość. W 1975 r. postanowiłem przepłynąć ocean w roli dobrowolnego rozbitka. Miałem spore doświadczenie żeglarskie i dwa lata pracy na statkach handlowych po tym, jak pomyślnie jako ekstern zdałem przed komisją morską Konsulatu Generalnego Liberii w Genui egzamin na licencję drugiego oficera pokładowego. Mój samotny rejs miał dodać wiary i ufności ofiarom katastrof morskich oraz udowodnić, że mają szansę uratowania, pod warunkiem że się nie poddadzą i potrafią stawić czoła ekstremalnej sytuacji. Drewnianą, pięciometrową łódź ratunkową, której od stuleci używano do tego celu, znalazłem w jednej ze stoczni złomowych w La Spezia. Nie miałem być pierwszy, bo w historii żeglugi trafiali się już ludzie, którzy mierząc się ze swoimi słabościami, siłami przyrody i wizją śmierci, potrafili wygrywać z ograniczeniami, które narzucały im żywioł morski i własny organizm. W 1942 r. w ciągu kilku minut zginął z oczu na Atlantyku trafiony dwoma torpedami niemieckiego U-boota brytyjski frachtowiec s/s „Ben Lemond”. Spośród 53 członków załogi uratował się tylko chiński steward Poon Lim.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.