Ostatnio jadąc na lotnisko, wspomniałem o rozmowie sprzed czterech dekad. W starożytnej oazie Tamanrasset w sercu Sahary Tuareg w zaawansowanym wieku, patrząc w oczy zza szczelnie omotanej niebieskim burnusem twarzy, powiedział mi: „Nie rozumiem ciebie. Mówiłeś, że w ciągu jednego dnia dotrzesz samolotem do Algieru. Dla mnie i moich wielbłądów trzeba na to miesiąca. Powiedz, co będziesz robić w pozostałe 29 dni?”. Ta lekcja głęboko utkwiła w mojej pamięci. Nasze miary i styl życia różnią się od siebie o lata świetlne. Nie potrafimy już żyć bez pośpiechu.
Trzydzieści lat temu na Jangcy zdążyłem znaleźć́ ostatni tradycyjny sampan żaglowy i spłynąć nim do słynnych Trzech Przełomów, których już̇ nie ma, bo pochłonęły je wody megagigantycznej tamy. Na zatoce Ha Long w Wietnamie też pływałem na dżonce, którą zastąpiły nowoczesne kutry rybackie. Podróżowałem, niczym w czasach epoki wiktoriańskiej, na grzbiecie wielbłądów, słoni czy jaków bądź́ w chybotliwym indiańskim czółnie w Amazonii.
Dziś transport został zdominowany przez lotnictwo, które w ubiegłym roku odnotowało 1,5 mld podróżnych międzynarodowych, chociaż w rzeczywistości 80 proc. światowej populacji nigdy nie wsiadło na pokład samolotu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.