W PRL był pupilkiem reżimu, Iwaszkiewiczem polskiej muzyki, eksportową wizytówką i miał wszystko. Irlandzką żonę Scarlett, najpiękniejszą kobietę ówczesnej Warszawy, luksusowe mieszkanie na Wareckiej, fotel wiceprezesa Związku Kompozytorów, wyjazdy na Zachód niedostępne w kraju za żelazną kurtyną, dwukrotne, sowite nagrody państwowe. Ale płacił za to twórczością na zamówienie. Nie napisał wprawdzie symfonii na cześć Stalina, ale m.in. „Symfonię pokoju” do słów Iwaszkiewicza, a także „Pieśń połączonych partii” PPR i PPS.
Miał jednak tego szczerze dość, dusił się, widział, że jest tylko usługowcem, nie rozwija się. Zdecydował się więc na ucieczkę. Skorzystał z tego, że jego żona poleciała akurat do Londynu, do chorego ojca, on natomiast otrzymał zaproszenie na koncerty w Zurychu, skąd nocą, bo wydawało mu się, że jest śledzony, wsiadł w samolot do Londynu, gdzie poprosił o azyl polityczny. To było w lipcu, tuż przed hucznymi obchodami 10-lecia Polski Ludowej, więc choć o ucieczce Panufnika huczała już Wolna Europa, to komuniści przyznali się do niej dopiero w sierpniu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.