W zasadzie się nie znaliśmy. Owszem, przekazywaliśmy sobie pozdrowienia typu „trzymaj się”, bo fakt, że Paweł Paliwoda chodził do jednej klasy z moją Agnieszką, więź, jaką była wspólna podstawówka z moją przyszłą żoną, czyniła go mi jakoś bliskim, ale była to tylko nutka sentymentu, jakaś miła aura wokół kogoś, kto znał moją żonę wcześniej niż ja, kto widział w niej dziewczyneczkę z warkoczykami w rolujących się białych skarpetkach, dźwigającą zawsze za ciężki tornister. I ona pamiętała go nie jako bojownika publicznej sprawy, ale pulchnawego, osobnego chłopca prowadzonego do szkoły przy Spartańskiej za rękę przez mamusię.
Nigdy nie odczytywałem więc – jak czyniło to, błądząc, zapewne wielu – jego nazwiska jako pseudonimu – bojowego, trochę autoironicznego: ze staropolszczyzny wzięty wyraz, znaczący raptusa, kłótnika, przyznanie się do pieniactwa, ale jednocześnie zanurzenie w tradycji.
Wydawcy z „Teologii Politycznej” postanowili rzecz udziwnić i pismom wybranym Pawła, wydawanym dwa i pół roku po jego przedwczesnej śmierci, nadali tytuł erudycyjny, trudny i chyba odpychający: Kambei Shimada – jeden z bohaterów „Siedmiu samurajów” Akiro Kurosawy, niezłomny wojownik-mędrzec, pełen pogardy dla tchórzy i obłudników, patron obecności Paliwody w blogosferze, gdzie rozkwitła jego polemiczna, ale i awanturnicza pasja. (…)
Pisał Paliwoda kronikę swoich bojów ze światem, dawał świadectwo nieprzejednania. Jego zbiór, niemożliwy do ogarnięcia w krótkim artykule do tygodnika, to przecież niezwykły pokaz błyskotliwej inteligencji zrozpaczonego obserwatora rzeczywistości. (…)
fot. Igor Smornow/GP/FORUM