Zaplanowana przez Ministerstwo Edukacji od przyszłego roku szkolnego edukacja zdrowotna – która ma być obowiązkowa – jest po stronie konserwatywnej krytykowana przede wszystkim jako przedmiot seksualizujący dzieci. Słusznie, ale też jest to po prostu najbardziej wyraziste i najefektowniejsze. W cieniu pozostają inne aspekty podstawy programowej tego przedmiotu, które powinny budzić nie mniejszy, a może nawet większy niepokój. Układają się bowiem w program przemyślanej i przebiegłej indoktrynacji. Przedmiot został zaprojektowany bardzo sprytnie. Sama jego nazwa – edukacja zdrowotna – ma budzić pozytywne skojarzenia. Któż nie chciałby, żeby dzieci były zdrowsze i żeby wiedziały, jak o własne zdrowie dbać? A jeśli ktoś się wprowadzeniu tego przedmiotu do szkół sprzeciwia, to najwyraźniej woli, aby dzieci chorowały i cierpiały. Manipulacja to prymitywna, ale w jakiejś mierze skuteczna.
Rzecz w tym, jak rozumie się pojęcie zdrowia. Podstawy programowe, zawarte w dwóch dokumentach – projektach rozporządzeń MEN, które obecnie są po etapie opiniowania – definiują zaś zdrowie niezmiernie szeroko, daleko szerzej niż tylko sfera fizjologiczna. Mowa jest zatem o zdrowiu psychicznym, społecznym czy środowiskowym – i tam właśnie pojawiają się pomysły, treści i wymagania, które powinny nas zaalarmować.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.