1 sierpnia każdy ma chyba swoją wewnętrzną mapę Warszawy. Przynajmniej każdy tu urodzony, wychowany albo tylko po prostu z tym miastem związany. Dla jednych tym centrum są Powązki, gdzie spoczywają zwłoki bliskich poległych, dla innych ściana nazwisk powstańców otaczanych czcią w Muzeum Powstania Warszawskiego, dla jeszcze innych rozsiane po placach i ulicach pomniki, tablice.
Tego dnia dzieją się dziwne rzeczy. Czas jak zwykle powoli i sennie nieco płynie, byo godz. 17 wraz z głosem syren zatrzymać się nagle i skoczyć kilkadziesiąt, teraz 70, lat wstecz. I wtedy przed oczami wyobraźni przesuwają się te twarze legendarne na wpół, piękne, uśmiechnięte, takie, jakie były wtedy, gdy z radością i entuzjazmem biegli do walki, takie, jakie można zobaczyć tylko na filmach albo na zdjęciach, albo w swojej własnej pamięci – szczęśliwi, chciałoby się powiedzieć, ci, którzy mogli spotkać żywych świadków.
Wtem, wraz z wybiciem piątej po południu, słowa niezwykłe i wielkie – „honor”, „naród”, „ojczyzna”, „ofiara”, „krew przelana za drugich” – na co dzień wyklęte, na co dzień bojaźliwie gdzieś schowane, anatemą ironii naznaczone, wstępują na scenę, krzyczą, władanie nad świadomością i światem przejmują. I przeszłość staje się teraźniejszością, to, co minione, się otwiera. Tak całkiem bezwstydnie, w samym centrum nowoczesnej, racjonalnej, rozwijającej się Warszawy my, Polacy XXI w., świętujemy pamięć tych, z których wyrośliśmy.
Wtedy jasno widać, czym jest naród, a mianowicie zbiorowym dziedzictwem, i czym jest ta więź, która nas nieuchwytna łączy z bohaterami, tymi, którzy w imieniu całego narodu zdecydowali się na zbrojny czyn. Najtrudniejsza do potargania więź jest obowiązkiem wobec tych, którzy zginęli za to, byśmy mogli żyć wolni. Tego dnia, przez tych kilka godzin każdy, dla kogo ważna jest polskość, staje się niejako powstańcem. Całkiem niezależnie od tego, kim jest w zwykłym życiu – menedżerem, robotnikiem, kierowcą, bankierem, biznesmenem – uczestniczy w innym czasie, w innej, odświętnej, wielkiej historii. Niezależnie od tego, co się sądzi o samej decyzji wybuchu powstania, niezależnie od tego, ile racji mają jej krytycy, a mają dużo, oni też wkraczają w ten inny czas. Dokonuje się to przecież nie za pośrednictwem chłodnej kalkulacji, nie ważenia argumentów „za” i „przeciw”, ale dzięki czuciu serca. Po prostu w duchu Polacy stają wtedy za barykadą, na którą uderzają niemieckie czołgi i wojsko okupanta.
Powstanie, powtarzam, niezależnie od jego historycznej oceny, stało się częścią, chciałoby się powiedzieć, polskiego idiomu. I tak długo jak polskość – nie po prostu fakt znajomości języka polskiego lub urodzin nad Wisłą – będzie znaczyła, będzie przyciągała, ten dzień, te godziny, te chwile zachowają swą mityczną moc.