Nie wiadomo jeszcze, jaki będzie wynik najbliższych wyborów. Nie ma jednak wątpliwości, że prawdopodobne zwycięstwo PiS będzie zarazem sukcesem polskiej demokracji. A fe, a fe – już widzę, jak marszczą się brwi wielu czytelników. Cóż, czasem takie banalne twierdzenia zawierają jednak prawdę. I to trudną do przyjęcia dla różnych stron polskiej debaty.
Na pewno nie chcą tego uznać rządowi propagandyści. Dla nich Prawo i Sprawiedliwość to partia wodzowska, na poły totalitarna, a przynajmniej autorytarna. Jej istnienie to ich zdaniem swoisty wybryk losu albo raczej smutny owoc polskiej niedojrzałości i ksenofobii. Gdyby tylko mogli, najchętniej w ogóle by ją rozwiązali. Przyjmują zatem trwanie ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego jako swoisty dopust boży; nie mogąc faktycznie zdelegalizować opozycji, robią to przynajmniej symbolicznie. Opowiadają, gdzie tylko mogą, o tym, jakie to straszne mogą być nadchodzące rządy. Dla nich każdy wyraz poparcia lub choćby tolerancji dla PiS musi być objawem nieodpowiedzialności, ograniczonego rozumu, braku wiedzy, skłonności do zamordyzmu. Chociaż przyciśnięci do muru muszą przyznać, że ewentualne dojście do władzy prawicy odbywa się zgodnie z prawem, zaraz zaczynają opowiadać, że demokracja liberalna upadnie, a dobrzy ludzie będą prześladowani. Żyją w stanie histerii i paniki. Niektórzy faktycznie wierzą w swoje slogany, inni doskonale nauczyli się używać wielkich haseł do obrony egoistycznych interesów. To, co dobre dla nich, ma też być dobre dla społeczeństwa; kto odbiera im zyski i przywileje, ten staje się przedstawicielem reżimu.
Jednak 25 października będzie też zaprzeczeniem drugiej, konkurencyjnej niejako opowieści o współczesnej Polsce. Zgodnie z nią rządy PO były formą quasi-dyktatury, w której polscy patrioci mogli tylko cierpieć męczeństwo i szlachetnie przegrywać. Czerpali poczucie moralnej wyższości ze znoszenia faktycznych klęsk. Zwykła zmiana władzy nie wchodziła w rachubę, bo wszystkie jej ośrodki – tak media, jak i służby specjalne – znajdowały się pod ścisłą kontrolą rządzących. Lud wprawdzie starał się wybić na niepodległość, ale jego głos nie mógł być usłyszany. Należało się nastawić na długi, nieskończenie długi marsz do wyzwolenia. Sytuacja Polski przypominała bardziej działanie PRL lub współczesnej Białorusi niż zachodniej demokracji. Zgodnie z tą opowieścią PiS musiał przegrywać, bo każda porażka była potwierdzeniem prawdziwości mrocznej prawdy o zniewoleniu narodu. Katastrofa smoleńska jeszcze wzmocniła tę wizję: zmiana władzy nie była rzekomo możliwa, gdyż wtedy wyszłaby na światło dzienne głęboko skrywana prawda, tzw. pełna prawda, której rządzący tak bardzo się bali, że dla jej zakrycia gotowi byli posunąć się do każdego bezeceństwa.
Zwycięstwo Andrzeja Dudy i nadchodzące szybkimi krokami przejęcie władzy przez PiS zadaje kłam tej opowieści. Potęga PO upadła, bo opinia publiczna dostrzegła jej nieudolność, skorumpowanie i słabość. Opozycji udało się przekonać ogół wyborców, że będzie lepiej, sprawniej i bezpieczniej rządzić. A na tym właśnie, na zmianie władzy zgodnie z regułami, polega demokracja. Normalna demokracja.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.