Nie mam najmniejszych wątpliwości, że „Wołyń” jest najwybitniejszym filmem historycznym w dziejach polskiej kinematografii. Jest to prawdziwe arcydzieło, które od pierwszej do ostatniej minuty ogląda się z zapartym tchem. I rosnącym przera- żeniem. Ten film wywołuje u widza tak silne emocje, że nie sposób przelać ich na papier.
Tak jak nie sposób jest oddać w słowach bezmiaru cierpienia, jakie stało się udziałem naszych nieszczęsnych rodaków z Wołynia. Rąbanych siekierami, palonych żywcem, topionych w studniach, nabijanych na pal, rozrywanych końmi i mordowanych na sto innych sposobów przez ukraińskich nacjonalistów
Taki los spotkał kobiety, dzieci, niemowlęta, starców. Wszyscy ci ludzie zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Mimo to od wielu lat spora część naszych elit uznaje, że upamiętnianie ofiar ludobójstwa na Wołyniu jest w złym tonie. Ba, samo używanie słowa „ludobójstwo” uważa się za niestosowne.
Dlaczego? Oczywiście dlatego, żeby nie zaszkodzić dialogowi polsko-ukraińskiemu. Żeby przypadkiem nasi „partnerzy z Kijowa” się na nas nie pogniewali. Wielokrotnie pisałem i mówiłem, że stanowisko takie jest haniebne.
Przypominanie o zagładzie Polaków z Wołynia nie ma bowiem nic wspólnego z „wytykaniem Ukraińcom ich win” czy „jątrzeniem w relacjach Kijów-Warszawa”. Tutaj nawet nie chodzi o „narodową solidarność” z pomordowanymi. To po prostu kwestia elementarnej przyzwoito- ści. Empatii wobec niewinnych ludzkich istot, które przeszły przez niewyobrażalną gehennę. (...)