AGNIESZKA NIEWIŃSKA: Przeczytałam ostatnio, że weekendowe wydanie „New York Times’a” dostarcza więcej informacji niż człowiek żyjący w XIX w. otrzymywał przez całe życie. W swojej najnowszej książce „Medialne fenomeny i paradoksy” pan także zwraca uwagę na to, że toniemy w nadmiarze informacji. Jak nauczyć się pływać?
JACEK DĄBAŁA: Mówiąc trochę żartobliwie – należy przeczytać moją książkę. A już zupełnie serio, trzeba zacząć edukację medialną od najmłodszych lat. W jej ramach powinno się bardzo wyraźnie informować, że wielość mediów, możliwość dotarcia do różnego rodzaju informacji, to rzecz wspaniała, genialna, fascynująca i bezgraniczna. Jednocześnie w ramach tej edukacji należy pokazywać, że to wszystko ma swoją cenę. Ceną bezgranicznego wejścia w media, utopienia się w rozkoszy, którą proponują jest ignorancja. Człowiek wie ogromie dużo, ale jego wiedza jest powierzchowna, a to nie służy myśleniu. Konsekwencją braku myślenie jest to, że człowiek staje się bezbronny wobec mediów. Media – sprzężone z polityką – mogą z nim zrobić wszystko. A politycy cynicznie wykorzystują możliwości, jakie dają media.
Część polskich polityków zdaje się poświęcać więcej czasu na działalność w mediach, zwłaszcza społecznościowych, niż na realną pracę.
To jak polscy polityce wykorzystują media to jest drobiazg. Właściwie uczą się dopiero pluskać w bardzo płytkiej wodzie. W takich krajach, jak np. Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania wielkie media jak i politycy są już tak wyrobieni, że gra z odbiorcą jest o wiele bardziej finezyjna.
Zwraca pan uwagę, że wiedza większości z nas, konsumentów mediów, jest powierzchowna, ale jednocześnie mamy przekonanie, że jesteśmy dobrze poinformowani. Nie zdajemy sobie sprawy z własnej niewiedzy?
Większość osób nie jest intelektualnie i medialnie przygotowana do głębokiej, w pełni świadomej rejestracji rzeczywistości. Nie mają na to czasu, co innego robią na co dzień, co innego ich pasjonuje. To jest zupełnie zrozumiałe i nie wartościuję tego. W tym momencie tylko pokazuję stan rzeczy. Dochodzi jednak do sytuacji, w której w istocie nie wiemy prawie nic i w dodatku nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wydaje nam się, że skoro w biegu przeczytaliśmy nagłówki na kilku popularnych portalach, to doskonale orientujemy się w rzeczywistości.
W jednym z esejów w swojej książce kreśli pan wizję człowieka przyszłości. Przyklejony do Internetu komunikuje się monosylabami, a kody kulturowe nic mu nie mówią. Określa go pan mianem „przygłupa”. Internet miał nas uczynić mądrzejszymi. Pana zdaniem ogłupił nas?
Świetnie wyjaśnił to Lem mówiąc: „Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”. I ja się z tym zgadzam. Problem polega na tym, że większość ludzi, którzy korzystają z Internetu to osoby nieprzygotowane do tego, żeby korzystać z wielości dostępnych tam treści.
Internet jest miejscem które się w cudowny sposób zdemokratyzowało, ale też pokazało jak wygląda przekrój ludzkości. A ten, w sensie intelektualnym, jest nieciekawy – widzimy przeciętność, czasem ogromną słabość, fatalne wykształcenie, chamstwo, bezczelność, brak wrażliwości, bezwolność, strach, poczucie podporządkowania, kompleksy, poszukiwanie autorytetu. W Internecie mamy zjawisko sieciowego poddaństwa – ludzie wybierają swój internetowy autorytet, swojego guru i bezrefleksyjnie za nim podążają. To zjawisko w pewnym sensie analogiczne do wejścia w sektę, gdzie zupełnie normalni ludzie przechodzą pranie mózgu, uznają, że jest jakiś guru na szczególnych prawach. Po jakimś czasie okazuje się, że ci zupełnie normalni ludzie nie są w stanie funkcjonować bez swojej sekty i swojego guru.
Kiedy w latach 30. w Stanach Zjednoczonych emitowano słuchowisko radiowe „Wojna światów” ludzie uwierzyli, że kosmici napadli na Amerykę. Uciekali w popłochu z domów, mimo że to było jedynie słuchowisko radiowe. Współczesne media, które mają jeszcze większy zasięg też są w stanie wygenerować panikę. W tej chwili nie przestają mówić o koronawirusie. Gdyby Internet się ponad miarę rozkręcił, panika społeczna mogłaby być bardzo niebezpieczna w skutkach. Już widzieliśmy pewne symptomy tego zjawiska – szturm na sklepy w wielu państwach. I to mimo zapewnień władz, że podstawowych produktów nie zabraknie. Media mają to do siebie, że gubią proporcje, a wielu odbiorców nie jest w stanie w sposób rozsądny zdecydować o mierze rzeczy.
W sieci nie brakuje przekazów dalekich od prawdy, jednostronnych. Informacja miesza się z komentarzem. Pan twierdzi, że w przyszłości użytkownicy Internetu będą mieć do dyspozycji filtry, przez które zostaną przepuszczone medialne przekazy. Do nas dotrą te już sprawdzone, zobiektywizowane. Jak to miałoby wyglądać?
Nie unikniemy takich filtrów. Poszukiwanie nowych rozwiązań w mediach jest zresztą zgodne z naturą człowieka. Wyobrażam sobie filtr który przeciwdziała np. fake newsom. Kiedy ktoś chce się dowiedzieć np. czy w 1939 r. to Rosja napadała na Polskę, czy może to Polska sprowokowała Rosję, specjalny algorytm zassie informację z podręczników z całego świata, wypowiedzi historyków, wyciągnie średnią i zaproponuje rozwiązanie.
Rosja wrzuciłaby wówczas tyle podręczników i wypowiedzi historyków ze swoją „prawdą”, że łatwo oszukałaby taki filtr.
To rzeczywiście możliwe, ale narzędzie do filtrowania Internetu powstanie. Ten etap jest nieunikniony, bo przy tak dużym zalewie informacji bardzo trudno jest o błyskawiczną reakcję na kłamstwo. Taki filtr całkiem odmieniłby wywiady na żywo w telewizyjnych studiach. Dużo szybciej można byłoby zdemaskować polityka, który naciąga fakty, spekuluje czy oszukuje. Obserwuję w tej chwili w programach telewizyjnych dużą bezradność dziennikarzy wobec polityków posługujących się manipulacją, fake newsami, a co dopiero mówić o odbiorcach. Algorytm dzięki, któremu w kilka sekund można byłoby dotrzeć do prawdy sprawiłby, że dziennikarz od razu mógłby skontrować polityka, zarzucić mu kłamstwo. Współpracownicy dziennikarza pracujący z takimi filtrami w czasie rzeczywistym weryfikowaliby jego słowa i podawali dziennikarzowi do słuchawki informację w przypadku, kiedy posłużyłby się kłamstwem. Oczywiście pozostaje pytanie, które media chciałby to robić?
W swojej książce przedstawia pan nawet wizję takiego programu. Chciałby pan brutalnie wyrzucać ze studia kłamiących polityków?
Odpowiem bardzo medialnie. Oczywiście, że tak. To byłoby fascynujące. Wyobrażam sobie program, w którym największych kłamców i manipulatorów dziennikarz wypraszałby, a nawet pokazywał im drzwi, używając niecenzuralnych mocnych słow. Na ekranie od razu zdemaskowane zostałyby kłamstwa, tak aby widz wiedział, dlaczego polityk został wyproszony. Wyobraża sobie pani, jaka byłaby oglądalność programów w takiej formule?
Nie wiem czy polskie stacje byłyby tym zainteresowane. Zapraszałyby tylko polityków z obozu, przeciwnego do tego, z którym sympatyzują. Nie jest też pewne czy politycy przyjmowaliby zaproszenia do takich audycji.
Trochę sobie dworujemy, ale nie mam żadnych wątpliwości, że w przyszłości tak będą wyglądały niektóre programy z udziałem polityków. Wiele osób oburza się widząc obrazki z parlamentów, w których deputowani się biją. Myślę, że kiedy będziemy mieć możliwość szybkiego weryfikowania informacji za pomocą sieciowych filtrów, do tego typu zdarzeń będzie dochodziło częściej także w telewizyjnych studiach. Politykowi, który kłamie należą się baty. Zyskają politycy taktowni, wyważeni, przykładający wagę do prawdy, a tych nie ma tak wielu. Technologie mogą, jak damy im szansę i tego chcemy, pomagać w budowaniu ustrojów optymalnych dla wolności, rozwoju i bezpieczeństwa człowieka.
Dlaczego według pana poprawność polityczna jest równie groźna, a może nawet groźniejsza niż fake news?
Polityczna poprawność to karkołomna próba połączenia głupoty i rozsądku. Jakaś grupa ma przekonanie, że świat powinien wyglądać tak, a nie inaczej, korzysta z poręcznej nazwy jaką jest polityczna poprawność i narzuca ją jako regulator cywilizacji, regulator naszych zachowań. A dlaczego polityczna poprawność ma być czymś lepszym niż zwykły rozsadek?
Sam pisze pan w książęce, że polityczna poprawność pomaga wyeliminowaniu chamstwa z przestrzeni publicznej.
Ale na Boga, czy rozsądek, dobre wychowanie, pewna kultura wyniesiona ze środowiska, z domu, tego nie uczą. Ja nie byłem wychowywany w duchu politycznej poprawności, ale uważam, że pewnych rzeczy się nie robi. Dla mnie jest zupełnie zrozumiałe, że kobiety i mężczyźni powinni mieć równe prawa w społeczeństwie, powinni zarabiać tyle samo za tą samą pracę, że kobiety i mężczyźni powinni się do siebie odnosić z szacunkiem. Nie potrzebuję tu żadnej politycznej poprawności. Polityczna poprawność jest jedynie zastępczym modułem dla umysłów, które chętnie podchwytują tematy wykreowane przez media, modne. Wielu ludzi wchodzi w to jak w masło.
A pan chciałby, żeby politycy mówili, że nie przyjmą uchodźców, bo Europa tego nie udźwignie.
Przekonywanie ludzi – w imię politycznej poprawności – że jest inaczej, to zwykłe oszukiwanie społeczeństw. Rozsądek nie może przegrywać z polityczną poprawnością i idealizmem. Jest bardzo wielu ludzi, którzy idealistycznie próbują budować świat. Uważam to za niezwykle cenne, ale nie można liczyć na to, że ten idealny świat jest możliwy bez bardzo rozsądnego podejścia. Niestety, nie wszystkich zadawalającego w takim samym stopniu.
Krytykuje pan to, że w ramach poprawności politycznej w relacjach sportowych zaprzestaje się pokazywania pięknych kobiet na trybunach. To nie jedyny problem jeśli chodzi o poprawność polityczną podczas widowisk sportowych. Jakiś czas temu poprawnym politycznie naraził się PZPN. Podczas meczu Polska-Izrael czwartą strzeloną przez Polaków bramkę PZPN w swoich mediach społecznościowych skomentował słowami „To już jest pogrom”. Pan uznałby to za antysemicki komentarz?
Jeśli ktoś użyłby tego słowa z premedytacją, chcąc nawiązać w ten sposób do Holocaustu, to zasłużyłby na potępienie, zasługiwałby na krytykę. W tym przypadku jednak krytycy PZPN powinni chyba raczej otworzyć umysł na wielość słów i ich znaczenia. Przecież słowo „pogrom” używa się w różnych kontekstach, czyta się je nie tylko w znaczeniu dosłownym, ale także metaforycznym, w odniesieniu do konkretnej sytuacji. Często używa się go właśnie przy komentowaniu widowisk sportowych. Nie oznacza to przecież, że uwłacza się czci tych, którzy zginęli. Takie rozumowanie nie jest chyba nadmiernie trudne.
W ramach edukacji medialnej musimy zrobić absolutnie wszystko, żeby ludzie otworzyli swoje umysły na wielość słów. My się nie rozumiemy ze względu na to, że słowa mają wiele znaczeń, synonimów, wyrazów bliskoznacznych. Jeśli osoba przeciętna, nie przywiązująca wagi do edukacji zna, powiedzmy, dwa lub trzy synonimy danego słowa, ktoś inny zna ich 10, a kolejny 23, ale akurat nie te, którymi operuje pierwsza wspomniana przez mnie postać, to ta grupa może mieć problemy z dogadaniem się. Nie może się dobrze zrozumieć.
Co powinno być pana zdaniem podstawą edukacji pozwalającej na lepsze poruszanie się w świecie mediów?
To zabrzmi fatalnie, ale uważam, że na pewnym poziomie edukacji do uczniów i studentów powinna docierać informacja o tym, gdzie jest granica ich wydolności intelektualnej. Nie chodzi mi o wyrażenie tego taką czy inną oceną. Na podstawie bardzo wnikliwych zadań interpretacyjnych uczeń powinien być wyraźnie informowany o tym, że np. w tej dziedzinie jest mniej zdolny od kolegów, musi odkryć swoje talenty w innej przestrzeni, a nauczyciel mu w tym pomoże. Upraszczam, ale to też szansa dla najlepszych nauczycieli.
To pozwoli na lepsze zrozumienie świata mediów?
Dzięki temu nie będziemy doprowadzać do sytuacji, w której pycha, próżność, pewność siebie czy kompleksy wzmacniane przez media utwierdzają kogoś, kto jest słaby – w znaczeniu społecznym i intelektualnym – że będzie przenosił góry. Nie chodzi mi o to, żeby kogokolwiek deprecjonować. Sam byłem mniej utalentowany matematycznie, a bardziej humanistycznie i zdaję sobie sprawę, że choć opanowałem pewne rzeczy, to w ścisłym sensie matematycznym jestem, powiedzmy kolokwialnie, głupi. Przy korzystaniu z mediów brakuje wielu osobom właśnie takiego samokrytycyzmu. Musimy uczyć młodych ludzi tego, by nie odczuwali szczególnego dyskomfortu z tego powodu, że są słabsi w jakiejś dziedzinie, że nie są tytanami chociażby w kreatywnym i dojrzałym myśleniu. Za to w innej dziedzinie mogą być znakomici. Ludzie korzystając z Internetu muszą znać swoje miejsce. Nie ma nic złego w wyrażaniu swojego zdania, w komentowaniu, ale trzeba też zachować miarę rzeczy. Nie bądźmy tacy chętni do hejtowania, do oceniania, bo może nawet nie rozumiemy tego, o czym pisze ktoś mądrzejszy od nas. Może nie wiemy, że nasze poglądy są wynikiem zindoktrynowania i już nie myślimy rozsądnie, nie jesteśmy do tego zdolni, chociaż nam się wydaje, że tak.
Profesor Jacek Dąbała jest kierownikiem Katedry Warsztatu Medialnego i Aksjologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wykłada również na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Publikuje w Polsce i za granicą. Jego najnowsza książka „Medialne fenomeny i paradoksy” to zbiór kilkuset krótkich esejów dotyczących współczesnych mediów i zdolności do samodzielnego myślenia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.