Pakiet Wolności Akademickiej wywołał burzę w tej części środowisk akademickich, dla której wolność nieograniczona jest jedynie z lewej strony. Nie da się ukryć, że jest to ta część na uczelniach najbardziej wpływowa. Nie zamierzam ani analizować, ani bronić, ani krytykować założeń projektu. Bawi mnie jednak hipokryzja przeciwników (jakiejkolwiek zresztą) inicjatywy Przemysława Czarnka. Jeszcze niedawno oburzali się, gdy minister zapowiedział obcięcie dotacji uczelniom, które zwolniły studentów na „strajk kobiet”. Dziś, gdy Czarnek proponuje rozszerzyć wolność wyrażania poglądów na uczelniach, okazuje się, że rozszerza ją za daleko. Czego by nie zrobił, i tak spotka go świeckie oburzenie.
Sam jestem wykładowcą akademickim. Wydaje się, że większość zarówno moich kolegów z pracy, jak i studentów, wyznaje poglądy bynajmniej nie prawicowe. A jednak, jako dziennikarz „Do Rzeczy”, jak dotąd nie trafiłem na żaden stos „lewackiej inkwizycji”. Może poza, wyrażanym wirtualnie oburzeniem studentów, którzy na forach internetowych krytykowali moje twitterowe wypowiedzi na temat „strajku kobiet”. Na zajęciach cisza i spokój… Nieskromnie napiszę: profesjonalizm z obu stron. W sylabusie przedmiotu „historia literatury rosyjskiej” nie ma zagadnienia „dyskusja o sporach światopoglądowych we współczesnej Polsce”. Na ideologicznym froncie walczyła, po przeciwnej stronie barykady, moja starsza koleżanka z instytutu. „Jebać i wypierdalać” w jej wykonaniu spotkało się wręcz z aprobatą i głosami wsparcia ze strony wielu wykładowców. I w zasadzie nie ma w tym nic złego – oboje powinniśmy mieć prawo swoje poglądy wyrażać, byle poza murami uczelni. Czyli właśnie – na przykład na Twitterze albo politycznej demonstracji. I właśnie tak rozumiem jeden z zapisów pakietu: „Nauczyciel akademicki nie może zostać pociągnięty do odpowiedzialności za wyrażanie przekonań religijnych, światopoglądowych lub filozoficznych”. Prof. Kolarska-Bobińska w rozmowie z Maciejem Zakrockim w jednej z rozgłośni rozdzierała szaty nad tym właśnie punktem. Bo przecież to oznacza, o zgrozo!, że nie będzie można wyrzucić z uczelni wykładowcy za wyrażanie np. homofobicznych poglądów poza uczelnią! Skandal. Niestety, nie tylko pani profesor, ale i wielu innym krytykom Czarnka marzy się najwyraźniej policja ideowa, która rugowałaby za prawicowy radykalizm. Bo za lewicowy to już nie – przecież to oczywiste, że rektorzy powinni instytucjonalnie wspierać marsze proaborcyjne.
Nie, moim zdaniem nie powinni. A jeśli już wspierają, to w ramach wolności słowa powinni również wesprzeć marsz dla życia, albo marsz niepodległości. Oczywiście, wiara w taką uczciwość światopoglądową oznaczałaby naiwność. A skoro tak, to przynajmniej zgódźmy się, że poza uczelnią wykładowca może mówić, co mu się żywnie podoba. Byle nie powtarzał tego studentom na zajęciach. Dydaktyka powinna być, na tyle, na ile się da, wolna od poglądów. To studia, a nie kółko patriotyczne w szkole podstawowej, panie ministrze! Dlatego też mam nadzieję, że zapis o niepociąganiu do odpowiedzialności za słowa nie tylko zostanie wprowadzony w życie, ale że będzie dotyczył przedstawicieli wszystkich stron sporu. Niech minister broni zarówno tych, którzy głoszą potrzebę ochrony życia od poczęcia, jak i zwolenników zabijania dzieci nienarodzonych (uwaga: właśnie korzystam z wolności wyrażania własnych, i tylko własnych poglądów…). Badania naukowe to jeszcze inna kwestia… Obcinanie dotacji za karę byłoby fatalnym błędem. Czarnek musi zrozumieć, że naukowcy nie są od wyrażania prawicowych poglądów. Akademicka lewica musi zrozumieć, że zadaniem uczelni nie jest cenzura prawicowych poglądów w swoich murach. Wszyscy muszą zrozumieć, że naukowiec jest od badania i publikowania! Jego przekonania, jakie by nie były, po prostu nie powinny mieć wpływu na pracę naukową. Tylko tyle i aż tyle. To znów głownie (nie)pobożne życzenia, ale kryteria naukowości są na tyle mierzalne, że do ideału obiektywizmu można się na pewną odległość zbliżyć.
Jeszcze jedno. Uczelnia to nie tylko dydaktyka i nauka, ale również popularyzacja nauki. Nauki, nie ideologii (choć przykład stosunkowo młodych badań nad płcią kulturową pokazuje, że czasem te granice się zacierają). Od kilku lat w ramach instytutu współorganizowałem festiwal kultury słowiańskiej. Czyli głównie rosyjskiej, ukraińskiej, białoruskiej, czeskiej… Staraliśmy się być apolityczni, ale to nie zawsze jest możliwe. Mówiąc np. o kwestii językowej na Ukrainie trudno nie wspominać o rosyjskiej agresji… Czym innym jest jednak kreślić obraz, czym innym – głosić propagandę. Na popularnonaukowym festiwalu (który jest też wydarzeniem kulturalnym) wolno więcej niż na zajęciach czy na konferencji naukowej. Więcej, bo chodzi o to, by zachęcić, zainteresować, a nie tylko nauczyć. Tak czy inaczej, dowodem pluralizmu na mojej uczelni niech będzie to, że podczas gdy na moim festiwalu o kulturze ukraińskiej opowiadała Maria Stepan z TVP, w tym samym roku, na organizowanym przez inny instytut z tego samego wydziału festiwalu kultury żydowskiej wystąpił Konrad Piasecki z TVN 24. I komu to przeszkadza?!