Na marginesie sprawy ks. Dymera - kilka oczywistości
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Na marginesie sprawy ks. Dymera - kilka oczywistości

Dodano: 
Ks. Andrzej Dymer
Ks. Andrzej Dymer Źródło: PAP / Jerzy Undro
Niechętnie odpowiadam na ataki wrogów – nic z tego nie wynika. Jednak w przypadku materiału TVN na temat niesławnej pamięci ks. Dymera – zmarł dzień po jego publikacji – jest inaczej, ze względu na zaangażowanie Tomasza Terlikowskiego.

TVN starał się pokazać, że „Rzeczpospolita”, dysponując rzekomo jednoznacznymi materiałami obciążającymi księdza, nie zdecydowała się ich opublikować w 2007 roku, bo nie chciała szkodzić Kościołowi – w taki to karykaturalny sposób stacja przedstawiła moją ówczesną decyzję. Machnąłbym na to ręką – zainteresowani mogli przeczytać pełną wypowiedź na portalu wiez.pl – gdyby nie to, że następnego dnia zabrał głos redaktor Terlikowski, który od dłuższego już czasu występuje w roli Katona i etatowego komentatora w mediach lewicowych i liberalnych wszystkich prawdziwych i domniemanych błędów Kościoła. Ze szczególnym uwzględnieniem pedofilii. Napisał: „a potem - z informacją w ręku - poszedłem do swojego naczelnego. Paweł Lisicki, który miał wówczas informacje na ten temat od innego dziennikarza, który napisał bardzo dobry tekst na ten temat (wówczas go nie widziałem), ale - jako naczelny - zdecydował o tym, by nie publikować go. I wtedy i teraz mówi to samo: nie chciał, żeby do „Rzeczpospolitej” przylgnęła łatka pisma walczącego z Kościołem”. I dodał, że „Bardzo tego wówczas żałowałem, ale nie byłem w stanie zmienić tej decyzji, a nie miałem środków, by temat ujawnić w inny sposób”.. Dziwne nieco. Jeśli wówczas Tomasz Terlikowski był tak absolutnie przekonany, co do bezsprzecznej winy księdza miał środki – był wystarczająco znanym publicystą i autorem – żeby to ujawnić. Zresztą zrobiła to rok później „GW”.

Oczywiście te słowa Terlikowskiego natychmiast wywołały wściekły jazgot różnego rodzaju znawców, którzy, we właściwym sobie twitterowym stylu, (hucpiarstwo i bezczelność poprzedza rozum) albo zaczęli wyzywać mnie obrońców pedofilii w sutannach albo zarzucać tuszowanie win Kościoła. To podłość. Nigdy i nigdzie nie broniłem księży pedofilów. Nigdy i nigdzie nie twierdziłem, że Kościół może takie fakty ukrywać. Zawsze domagałem się – w przypadkach pewności co do winy – natychmiastowego wydalenia ze stanu duchownego a także surowego osądzenia i ukarania zgodnie z prawem świeckim. Tak samo nigdy nie uważałem, że przemilczenie jest właściwą metodą, by Kościół pokonał kryzys.

W 1996 roku byłem pierwszym, zapewne, polskim dziennikarzem, który opisywał aferę pedofilską kardynała Groera w Wiedniu. W 2002 roku odpowiadałem – przy wsparciu ówczesnego redaktora naczelnego śp. Macieja Łukasiewicza i prezesa wydawnictwa Grzegorza Gaudena, za przygotowanie i cykl tekstów na temat skandali seksualnych arcybiskupa Juliusza Paetza – artykuł napisał Jerzy Morawski, ale wszystkie materiały pierwotnie dotarły do mnie. Wreszcie w 2007 roku, ledwo pół roku po tym jak zostałem redaktorem naczelnym „Rz” opublikowałem materiały (autorką była Agnieszka Rybak), na temat afery pedofilskiej w seminarium w Płocku. Każdy, kto chce poznać moje zdanie na temat ohydy pedofilii w Kościele, może przeczytać moje komentarze, wypowiedzi, wstępy do książek.

Dlaczego zatem w 2007 roku nie zdecydowałem się na publikację materiałów na temat ks. Dymera? Z prostego powodu: miałem duże wątpliwości, co do prawdziwości stawianych mu zarzutów. Trzeba być po stronie ofiar – to brzmi dobrze, ale trzeba też pamiętać, że oskarżycielski materiał dziennikarski, opublikowany w „Rz” był i jest zapewne – cywilnym wyrokiem śmierci dla danej osoby. Takie decyzje można podejmować jedynie wówczas, kiedy ma się pewność, że zebrane materiały nie pozostawiają wątpliwości. W 2007 roku jej nie miałem. Rzucenie na kogoś kalumnii też jest przecież krzywdą, czyż nie? Po prostu sprawa, wtedy, wydawała się niejednoznaczna. Publikując tego rodzaju materiały redaktor musi liczyć się z procesem. Musi mieć pewność, że obroni się tak przed sądem, jak przed opinią publiczną. Takiego przekonania wówczas nie miałem.

Poza tym jako redaktor naczelny odpowiadam nie tylko za siebie, ale za całe powierzone mi pismo i jego reputację. Ta odpowiedzialność nazywa się polityką redakcyjną. Dlatego uznałem, że „Rz”, która miała na koncie serię tekstów o abp. Paetzu i seminarium w Płocku, nie może być jedynym pismem w Polsce, które bierze na siebie jako pierwsza ciężar ujawniania tego rodzaju materiałów. To z tego powodu „GW”, która miała wcześniej przede mną materiały dotyczące abp. Paetza nie zdecydowała się na druk – czekała, aż zrobi to ktoś inny. Kryła abp. Paetza? Nie, kierowała się swoim interesem redakcyjnym. Zanim bracia Sekielscy zajęli się sprawą pedofilii w Kościele nie chciała się w to angażować żadna z wielkich telewizji prywatnych, ani TVN, ani Polsat. Bronili pedofili w sutannach? Nie, kierowali się własną linią redakcyjną. Swoją drogą też nie pamiętam, żeby sprawą ks. Dymera (i walką z pedofilią) z takim zaangażowaniem zajmowała się telewizja „Republika” kiedy to niemal trzy lata jej redaktorem naczelnym był Tomasz Terlikowski, a był to czas, kiedy mógł, jak rozumiem, w pełni zrealizować idee swojej krucjaty oczyszczenia Kościoła.

Pedofilię trzeba zwalczać, tak w Kościele jak wszędzie, to oczywiste. Ale oczywistym jest też, że nie można działać na ślepo i publikować tekstów, jeśli nie ma się pewności, czy zawierają prawdziwe zarzuty.

Czytaj też:
Komisja ds. pedofilii badała sprawę ks. Dymera. Dochodzenie zakończono

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także