Wszystko ma być bardziej ekologiczne, zdrowe i zielone. To już od dekad odgórnie obowiązujący trend, który sam w sobie nie jest zły. Ba, jest bardzo dobry. Płynąc jednak w nurcie powszechnej radości z coraz bardziej ekologicznego życia, wielu przestaje zauważać, że to, co określa się jako „eko”, często nie jest opłacalne – nie jest więc aż tak korzystne dla społeczeństwa, jak mogłoby się wydawać. Bywa też, że spośród kilku dróg wybierana jest ta, która kończy się ślepą uliczką.
NAŁADOWANI
Być może właśnie na taką uliczkę wjeżdżają elektryczne samochody, powszechnie uznawane obecnie za jedyną przyszłość motoryzacji. Czy na pewno?
Każdy, kto choć trochę interesuje się motoryzacją, musi pamiętać, że elektryczne samochody to żadna nowość. To wręcz prehistoria. Na przełomie XIX i XX w. w USA samochodów elektrycznych było mniej więcej tyle samo cobenzynowych. Rozpędzały się całkiem nieźle, a zasięg pozwalał na przejechanie ok. 100 km. Akumulatory można było naładować w pół doby. Dlaczego te konstrukcje przegrały wyścig z silnikami spalinowymi? Bo silnik benzynowy zapewniał większy zasięg i można go było szybko zasilić, by pojechać dalej. Czy to nie brzmi dziwnie znajomo? Dokładnie te same problemy dotyczą współczesnych konstrukcji elektrycznych wielkich koncernów. Zasięg samochodów elektrycznych wciąż jest nieporównywalnie mniejszy niż samochodów spalinowych, a ładowanie trwa tyle samo co ponad sto lat temu. W dodatku – co istotne – cena rynkowa tych pojazdów jest znacznie wyższa niż ich spalinowych odpowiedników.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.