Motywacje mogą być dwojakiego rodzaju. Pierwsza, o którą PiS nie podejrzewam – a w każdym razie nie podejrzewam, aby była w tym ugrupowaniu dominująca – to chęć pozostania przy władzy, bo z tym wiążą się określone korzyści, od góry do dołu partyjnej układanki. To była motywacja Platformy. Druga, mniej cyniczna, ale kto wie, czy nie groźniejsza, to złudne i niebezpieczne utożsamienie dobra państwa z dobrem partii. Co dobre dla partii, to dobre dla państwa, bo przecież skoro racja moralna jest po naszej stronie, my mamy najcnotliwszych działaczy, mocny mandat od wyborców i wielkie poparcie, a opozycja narobiła tylko afer – to to, co będzie dobre dla nas, będzie też dobre dla państwa. Tylko my jesteśmy depozytariuszami politycznej prawdy i tylko my umiemy prowadzić kraj jedynie słuszną drogą, więc zmieńmy mechanizmy tak, żeby nam sprzyjały, a Polska tylko na tym skorzysta.
Tymczasem mechanizmy ustawione pod jedno ugrupowanie nie gwarantują przyzwoitego działania pod dowolnymi rządami. Założeniem jest bowiem, że mają być jak najmniejszą przeszkodą dla zaufanych, z definicji dobrych towarzyszy partyjnych. Mechanizm uniwersalny natomiast ma to do siebie, że musi zawierać pewne procedury spowalniające działania, zobiektywizowane kryteria, bariery dla zbyt pochopnego, nieprzemyślanego postępowania. Taki mechanizm musi być tak dostrojony, żeby nie paraliżował reform dobrych dla państwa i zaprojektowanych przez siłę propaństwową, ale zarazem wyhamowywał złe zmiany i działania. PiS tego nie akceptuje. Uważa, że procedury są tylko piaskiem w trybach dobrej zmiany. Jest w tym myśleniu magiczne przekonanie, że będzie się rządzić wiele lat, że opozycja zawsze będzie słaba, a wyborcy zawsze będą nas kochać.
Niechęć do procedur przywodzi na myśl sanacyjną samowolkę, tak pięknie opisywaną przez Dołęgę-Mostowicza w „Karierze Nikodema Dyzmy”, a w innym kontekście – przez Rafała Ziemkiewicza. Furda z procedurami, skoro rządzą wierni towarzysze Marszałka lub Naczelnika – wtedy lub teraz.
PiS grzebie przy ordynacji – na razie samorządowej – ale też przy centralnym mechanizmie wyborczym w postaci Państwowej Komisji Wyborczej.
W tej pierwszej sprawie bez większego problemu można odtworzyć sposób myślenia ugrupowania rządzącego. Oto poprzez skasowanie okręgów jednomandatowych w wyborach do rad gmin oraz zmniejszenie okręgów wyborczych doprowadzi się do skrajnego upartyjnienia wyborów samorządowych na każdym szczeblu poprzez wyeliminowanie z wyścigu nie tylko partii spoza wielkiej dwójki – no, może czasem trójki – ale też wszelkich obywatelskich inicjatyw samorządowych. Następnie – jeśli miałby się zrealizować plan skasowania bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast i przekazania ich radom – ominięto by problem słabego poparcia dla kandydatów PiS, zwłaszcza w większych miastach. Dzięki trikowi ze zmianą reguł gry PiS miałby większe szanse na wygraną w radach, a tam wybrałby sobie swoich wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Czy byłoby to rozwiązanie niedemokratyczne? Z pewnością nie. Wszystko odbywa się zgodnie z prawem, a nigdzie nie jest powiedziane ani zapisane, że tak zmieniony mechanizm nie mieści się w demokratycznych kategoriach. Na mocną bezczelność zakrawa jednak fakt, że ustawę, nad którą toczą się prace, a która tę zmianę ma wprowadzić, zatytułowano ustawą „o zmianie niektórych ustaw w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych”. Skasowanie jednomandatowych okręgów wyborczych i ewentualne odebranie obywatelom prawa do bezpośredniego wyboru głównych zarządców ich miejscowości jako żywo nie ma nic wspólnego ze zwiększaniem udziału obywateli w lokalnej demokracji.
Czy nie ma żadnych argumentów na rzecz takich rozwiązań? Ależ z pewnością by się znalazły. Tyle że PiS w ogóle nie jest zainteresowany ani wytłumaczeniem swoich działań obywatelom, ani dyskusją z choćby najbardziej konstruktywną opozycją (Kukiz ’15 miał bardzo konkretne propozycje innych rozwiązań), ani z samorządowcami, ani z ekspertami.
Na szczęście wydaje się, że balon próbny, dotyczący rezygnacji z bezpośredniego wyboru wójtów, burmistrzów i prezydentów miast napotkał tak intensywne turbulencje, że PiS się z tego zamiaru wycofuje – o czym może świadczyć dzisiejsza wypowiedź Beaty Mazurek. To dobrze. Nie zmienia to jednak faktu, że skasowanie JOW-ów na poziomie rad gmin i zmniejszenie okręgów będzie oznaczało skrajne upartyjnienie wyborów samorządowych.
Nie chodzi tu jednak o przygotowanie mechanizmu, który byłby najlepszy dla obywateli – dałby im klarowny wybór, dał wpływ na wybieranych przedstawicieli i kontrolę nad nimi. Takie aspekty w ogóle się nie pojawiają. Gdyby te kwestie leżały w polu zainteresowania partii rządzącej, podeszłaby ona całkiem inaczej do zmiany prawa wyborczego. Propozycje byłyby poprzedzone analizami i konsultacjami z samorządowcami oraz lokalnymi stowarzyszeniami, z których nierzadko wywodzą się włodarze mniejszych miejscowości. Zorganizowano by na ten temat dyskusję, wysłuchano by zdania organizacji pozarządowych. Zamiast tego mamy kolejną regulację, opracowywaną na szybko, częściowo pokątnie.
Druga warstwa propozycji dotyczy systemu nadzorowania wyborów. Tu w roli czarnego charakteru został już ustawiony sędzia Hermeliński, który swego czasu współpracował z Porozumieniem Centrum, był znajomym Lecha Kaczyńskiego, a w skład Trybunału Konstytucyjnego został powołany za pierwszego rządu PiS w roku 2006, co w kontekście obecnych na niego ataków jest samo w sobie dość zabawne. Przewodniczący PKW zgłasza całkowicie merytoryczne i rozsądne zastrzeżenia.
PKW opublikowała na swoich stronach stanowisko w sprawie proponowanych zmian. Czytamy w nim m.in.: „Wprowadzenie całkowitej zmiany organizacji wyborów w okresie krótszym niż rok przed ich przeprowadzeniem stanowi realne zagrożenie dla respektowania wszystkich zasad prawa wyborczego. Wybory samorządowe są najtrudniejsze do zorganizowania z największą liczbą kandydatów i komitetów wyborczych. W praktyce są to cztery różne wybory przeprowadzane w tym samym czasie, wybory rad gmin, wybory rad powiatów, wybory sejmików województw i wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Ponadto w Warszawie przeprowadzane są wybory rad dzielnic. W organizację tych wyborów zaangażowane są tysiące osób, postępujących zgodnie z wypracowanymi przez lata doświadczeń procedurami. Wprowadzenie zupełnie nowego modelu organizacyjnego tuż przed wyborami wiązać się będzie z chaosem kompetencyjnym, decyzyjnym i wykonawczym, co w konsekwencji doprowadzić może do braku możliwości prawidłowego ich przeprowadzenia”.
Nie słyszałem, by ktokolwiek z polityków partii rządzącej choćby usiłował zbić tę argumentację.
PKW słusznie wskazuje, że nierealne jest powołanie w ciągu dwóch miesięcy od wejścia ustawy w życie niemal 400 komisarzy wyborczych (16 wojewódzkich i 380 powiatowych), przy czym komisarzy powiatowych nowelizacja wyposażałaby w kompetencję wyznaczania granic obwodów wyborczych (w ciągu miesiąca od wyznaczenia przez komisarzy wojewódzkich nowych granic okręgów wyborczych, na co ci z kolei mają trzy miesiące od wejścia ustawy w życie), co rodzi obawy o stosowanie gerrymanderingu.
A teraz zróbmy „test Warzechy”. Wyobraźmy sobie, że rządzi dziś nie PiS, ale PO wespół z Nowoczesną, zaś ugrupowanie Kaczyńskiego jest w opozycji. Wyobraźmy sobie, że dwie rządzące partie przyjmują – oczywiście pod hasłem przychylenia nieba obywatelom – takie zmiany w ordynacji, które są dla nich wygodne, a robią to błyskawicznie, bez wysłuchania ekspertów, samorządowców i obywateli. Pytanie, jak reagowałby PiS, jest, rzecz jasna, czysto retoryczne.
Często powtarzam przysłowie chyba dziś zapomniane – a szkoda: dłużej klasztora niż przeora. Władza – nie tylko ta, również poprzednie, bo niemal każda grzebała przy ordynacji wyborczej – zachowują się jak przeorzy, z których każdy przebudowuje klasztor zgodnie ze swoimi upodobaniami i potrzebami. A to coś wyburzy, a to dołoży jakąś nadbudówkę, a to zmniejszy refektarz kosztem wirydarza albo odwrotnie, a to przesunie kaplicę w inne miejsce, żeby mieć bliżej ze swojej celi na nieszpory. A wszystko to bez najmniejszego namysłu nad kształtem całości, często byle jak, bez projektu i architekta, nadwyrężając mury i przeciążając fundamenty. Może nawet kolejnemu przeorowi gdzieś tam w tyle głowy przemyka, że tak traktowany klasztor w końcu musi się zawalić, ale to przecież jeszcze nie za jego kadencji, więc nie warto się przejmować.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.