Użyłem celowo takiego, nieco frywolnego określenia, bo żadne inne, poważniejsze, nie pasuje. Nie mieści mi się w głowie, jak ludzie znający polską, tragiczną historię mogą z taką łatwością, nonszalancją i lekkomyślnością wypowiadać sądy, które, gdyby je traktować dosłownie, należałoby traktować jako formę wypowiedzenia Rosji wojny.
Nic nie jest ich w stanie powstrzymać. Tak jakby całkowicie wyparli ze świadomości dość podstawowy fakt, że im bliżej dane państwo znajduje się potencjalnego teatru wojny, im bardziej jego obywatele mogą być narażeni na śmierć i katastrofę, tym bardziej polityk powinien ważyć słowa i trzymać język za zębami.
Nie jest to żadne wielkie odkrycie: dokładnie w taki sposób postępowali politycy Zachodu w czasie zimnej wojny z Sowietami. Jednak okazuje się, że ta najbardziej podstawowa wiedza do obecnych przywódców Polski – tak z prawicy, jak lewicy – nie jest w stanie dotrzeć. Ważniejsze jest zdobycie kilku przychylnych komentarzy liberalnej, zachodniej prasy albo, co wydaje się nie mniej istotne, pognębienie na tym polu – kto głośniej i bardziej dobitnie rozprawi się (retorycznie) z Moskwą i Władimirem Putinem – wewnętrznego oponenta politycznego.
Z tego punktu widzenia prezydent Andrzej Duda idzie o lepsze w wyścigu z marszałkiem Szymonem Hołownią, ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim czy innymi zagończykami.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.