Zdaniem niektórych komentatorów (litościwie pominę nazwiska) decyzja polskiego rządu o pomocy dla 60 chrześcijańskich rodzin z Syrii to dowód na „pogłębianie się państwa religijnego”, a nawet „wyraz rasizmu”. Dlaczego? Albowiem sprowadzamy tylko wyznawców Chrystusa, a powinniśmy przecież wyciągnąć rękę do wszystkich, hurtowo, nie oglądając się na ich przekonania religijne czy kolor skóry.
Przyjazd chrześcijan z Bliskiego Wschodu ma sfinansować prywatna fundacja, ale nie warto oczywiście o tym wspominać, bo przeczyłoby to tezie o wspieranej przez państwo „segregacji”. Naszych piewców tolerancji usatysfakcjonowałby zapewne jakiś skomplikowany algorytm, który wskazałby, ilu powinniśmy przyjąć sunnitów, ilu szyitów, ilu jezydów, ilu katolików. Jaki odsetek imigrantów powinny stanowić kobiety, a jaki geje i lesbijki. Komisja Europejska jest już zresztą bliska przyjęcia podobnych rozwiązań, próbując narzucić poszczególnym krajom „kwoty” imigrantów. Co do jednego człowieka. Tak, jakbyśmy liczyli pogłowie bydła, upychając zwierzęta do mniejszych i większych zagród.
Rząd Izraela namawia dziś Żydów mieszkających we Francji, by wyjechali z kraju, w którym narażeni na ciągłe szykany. Czy to przejaw rasizmu? A kiedy w latach 80. samoloty z gwiazdą Dawida wywoziły z Etiopii Felaszów, nazywanych „czarnymi Żydami”, czy izraelskie władze postępowały niegodnie? A gdyby tak rządy Holandii i Szwecji zaproponowały prześladowanym homoseksualistom z Iranu czy Ugandy osiedlenie się w ich krajach, czy wspomniani komentatorzy oburzaliby się równie głośno?
Syryjskim chrześcijanom grozi eksterminacja. W takiej sytuacji opowiadanie o „państwie religijnym” i „rasizmie” jest wręcz niesmaczne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.