PIOTR WŁOCZYK: Jakie pierwsze wrażenie zrobili na panu nowi okupanci?
MJR ZBIGNIEW MATYSIAK: Lublin był już wtedy wolny od Niemców, oswobodziliśmy go w ramach akcji „Burza”. Za chwilę weszli do nas Ruscy i pokazali, co to za wojsko było. To była hołota, a nie wojsko! Tylko wóda im była w głowie. Znalazłem wtedy w zdobytym przez nas Soldatenheim (Domu Żołnierza) dwie butelki denaturatu. Na etykietach – jak to na denaturacie – namalowane były trupie czachy i piszczele. Podeszło do mnie dwóch Ruskich. Najpierw pytają: „Nu szto, imiejesz ty czasy?”. Nie miałem. Potem: „A co tam masz w torbie? Wodku? Daj nam”. No to im dałem. Ruski walnął w denko, wybił korek, bierze łyk i z uznaniem mówi: „Charoszyj spiryt! Kriopkij!”. Patrzy na trupią czachę na butelce i mówi: „Likior SS!”.
Z dzisiejszej perspektywy pięknie wygląda ta powojenna walka wbrew miażdżącej przewadze...
Na co dzień to nie wyglądało pięknie. Partyzantka to brodzenie w błocie, śniegu, walka z zimnem i głodem. I to podwójnym głodem. Nie zrozumie pan tego. Bez jedzenia można żyć kilka dni, ale bez wody trudno wytrzymać. Zdarzało się, że piliśmy wodę z kałuż. Jedliśmy byle co, czasem wsadzaliśmy do ust jakieś stare skóry. Poza tym był jeszcze głód amunicji. Dobrze ujął to kolega z tamtych czasów, ps. Lew, erkaemista, który powiedział kiedyś: „Panie poruczniku, do dupy takie wojsko. To, że »Lew« jest głodny, to zrozumiałe, taka jego rola partyzancka. Ale że jego »lwica« jest głodna – wskazywał na swój karabin maszynowy – to jest niepojęte”. Było ciężko, ale jednak czuliśmy się wolnymi ludźmi. Otaczające nas lasy kochały nas, chroniły nas, a przynajmniej tak to postrzegaliśmy.
Cała rozmowa z mjr. Zbigniewem Matysiakiem „Kowbojem” od „Zapory" jutro w serwisie Superhistoria.pl i DoRzeczy.pl
Czytaj też:
Zmarł Żołnierz Niezłomny, ppłk Zbigniew Matysiak "Kowboj"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.