Waldemar Smaszcz, wieloletni przyjaciel księdza–poety, napisał o nim książkę osobistą i uczuciową. „Serce nie do pary” to lektura dla tych, dla których poezja ks. Twardowskiego nie jest pustym dźwiękiem
KRZYSZTOF MASŁOŃ
Trzynaście lat temu, po ukazaniu się drukiem „Elementarza księdza Twardowskiego dla najmłodszego, średniaka i starszego”, stwierdziłem w „Rz”, że „z Szymborskiej jesteśmy dumni, Różewicza podziwiamy, Miłosza wielbimy. Kochamy księdza Twardowskiego”. Zdanie zrobiło karierę, niekoniecznie się podobając. Dzisiaj, dziwiąc się sobie, że w tej wyliczance pominąłem Herberta, jeśli zmieniłbym coś w tym podsumowaniu poezji polskiej, to w jego części pierwszej. Dalej uważam, że prawdziwą miłością – spośród wymienionych – darzyliśmy jedynie księdza Jana. Cośmy z tą miłością uczynili? Ci wszyscy, dla których poezja autora „Znaków ufności” nie jest już pustym dźwiękiem, powinni sięgnąć po książkę wieloletniego przyjaciela księdza-poety, literaturoznawcy Waldemara Smaszcza.
Smaszcz napisał książkę osobistą i niesłychanie uczuciową. Całkowicie pominął w niej, ciekawe, ale i obrzydliwe, perturbacje wokół biografii ks. Jana Twardowskiego (włącznie z kontaktami z SB w latach 80.), jego twórczości, praw autorskich czy miejsca pochówku twórcy zmarłego w 2006 r. „Serce nie do pary” poszerzy za to naszą wiedzę o rozwoju poetyckim Jana Twardowskiego. W 2000 r. napisał ks. Twardowski wiersz „Na Boże Narodzenie”, a w nim:
Gdyby ktoś powiedział przed wojną,
że Wrocław będzie polskim miastem,
Polak zostanie papieżem,
Komuniści postawią pomnik Prymasowi,
nikt by w to nie uwierzył. […]
Ciekaw jestem, co dopisałby do tego wiersza dzisiaj? Że, dajmy na to:
Lwów był sowiecki, jest ruski, a może jeszcze inny
O polskim papieżu mówi się z obowiązku
Leszek Miller uchodzi za arbitra elegancji
A posłowie wolnej, ponoć, Rzeczypospolitej
Domagają się zdjęcia krzyża z sali sejmowej –
Wierzyć w to czy nie dać temu wiary?
Teraz już serio: festiwal poetycki z księdzem Janem w roli głównej rozpoczął się na dobre wraz z końcem komuny. W księgarniach, gdzie wcześniej książki tego autora były rarytasami, zaroiło się od kolejnych edycji, które spowodowały przesyt wierszami wcześniej powielanymi niczym najbardziej poszukiwane tytuły drugoobiegowe. Lata milczenia o tej poezji i o samym księdzu próbowano też zrekompensować nagrodami, nie zawsze przez nagradzanego przyjmowanymi, i od dawna mu należnymi zaszczytami. W 1999 r. otrzymał doktorat honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Uniwersytet Warszawski nie zdążył z tym uhonorowaniem.
W wydanej dwa lata temu przez Znak biografii Jana Twardowskiego „Ksiądz Paradoks” Magdalena Grzebałkowska pisała: „Niestety senat uczelni podjął decyzję o uhonorowaniu poety dopiero kilka godzin przed jego śmiercią”. Profesor Jadwiga Puzynina miała być promotorem przewodu doktorskiego księdza. Mówi: „Parokrotnie u nas stawała sprawa nadania mu doktoratu. I zawsze upadała. Humanistyka jest u nas bardziej lewicowa, niechętnie go traktowano. Mówiono, że nie jest to twórczość najwyższej klasy”. Jasne, zabrakło tej poezji „błogosławieństwa” autorytetu Marii Janion czy kogoś w tym guście. Swoją drogą, wiele lat wcześniej, bo pod koniec lat 60., ks. Twardowski miał kłopoty z wydaniem swojego tomu wierszy. Nie byłoby „Znaków ufności”, gdyby nie „Spodek” z „Tygodnika Powszechnego”, czyli Marek Skwarnicki, który miał odwagę upomnieć się o edycję książki autora już wówczas zdobywającego zdumiewającą popularność. I później krytyka nie bardzo wiedziała, co począć z fenomenem poczytności utworów księdza Jana. Należy tu przypomnieć charakterystyczną ocenę tej twórczości dokonaną w 1977 r. przez ówczesnego felietonistę „Polityki” Hamiltona (Jana Zbigniewa Słojewskiego): „Jego Bóg to wróbelek, który ćwierka. Żeby jeszcze w dużym parku. Ale on ćwierka na działce. Ksiądz nie może być poetą religijnym. Poeta religijny musi jak Mickiewicz buntować się przeciwko Bogu i szarpać papieża za rękaw, a księdzu tego robić nie wolno”.
Ćwierkający wróbelek? Smaszcz opowiada o pierwszym zetknięciu z poezją księdza Jana, jakie odbyło się za sprawą prof. Konrada Górskiego, który autorowi „Serca nie do pary”, wtedy studentowi, wypożyczył na jedno popołudnie i wieczór (!) własny egzemplarz „Znaków ufności”. Z wierszem „Spojrzał”:
Spojrzał
na gotyk co stale stroi średniowieczne miny
na osiemnastowieczny ołtarz jak barokową trumnę na szczurzych łapkach
na włochate dywany które zmieniają nasze kroki w skradające się koty
na żyrandol jak dziedziczkę w krynolinie
na jaśnie oświecony sufit
na pyszne pokutne klęczniki
[…] stanął w kącie załamał odjęte z krzyża ręce
i pomyślał
chyba to wszystko nie dla mnie.
„O ile wcześniejsze liryki wywołały uśmiech […] ten po prostu mną wstrząsnął – pisze Waldemar Smaszcz. – Obraz Jezusa, który – powtórzmy – »załamał odjęte z krzyża ręce«, wydaje się bardziej przejmujący niż samo Ukrzyżowanie”. Profesor Górski powiedzieć miał wówczas polonistycznemu adeptowi: „Musi pan koniecznie zająć się twórczością księdza Twardowskiego. Jestem przekonany, że za 20 lat będzie to nasz największy poeta”.
Powie ktoś: Jak to? Mamy przecież noblistów. Cóż znaczy wobec nich ksiądz od wizytek? Cóż, ten poeta, rzekomo sławiący jedynie wróbelki i biedronki, odrzekł podobno pewnemu księdzu, który po Noblu dla Wisławy Szymborskiej pytał go, kiedy na niego przyjdzie kolej: „Za wiersze o Bogu Nobla nie dają”. •