Przez ortodoksyjnych fanów przyzwyczajonych do stadionowego rocka opartego na przesterowanych gitarowych riffach i piorunującym dudnieniu sekcji rytmicznej nowy album został przyjęty jako herezja. Zmiana brzmienia jest wyraźna, ale o bezeceństwach nie ma tu mowy. Mimo że pojawiły się synkopowane rytmy, śpiewne refreny, żeńskie chórki, melodyjne pasaże to wciąż jest ostre rockowe granie, a sama płyta przepełniona jest dobrym, imprezowym samopoczuciem. Potężne riffy ścierają się z natarczywymi melodiami, których zespół unikał przez lata. Do tego w tekstach pojawił się dowcip, którego dotąd w nagraniach Foos było jak na lekarstwo.
Odniesienia do muzyki lat 70. są jak zwykle wyraźne, ale tym razem inspirację stanowił: David Bowie z okresu „Let’s Dance” (utwór tytułowy), disco (refren w „Cloudspotter”) czy melodyjny Badfinger i Boston w otwierającym „Making a Fire”. Natomiast w balladzie „Chasing Bird” Grohl uzyskał w głosie kruchość samego George’a Harrisona. Dwie ballady, druga to „Waiting on a War”, dają słuchaczom niezbędne wytchnienie.
„Potrzebowaliśmy odnaleźć w tym, co robimy, radość i przyjemność” – tłumaczy Dave Grohl. „Groziło nam, że kolejne płyty będziemy nagrywać z przymusu, a tak nieźle się sami bawiliśmy”.
4/6
FOO FIGHTERS, „MEDICINE AT MIDNIGHT”, RCA
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.