Zacząć muszę od autocytatu, bo w ogóle cała ta moja krakowska wyprawa na sesję naukową w 100-lecie urodzin Andrzeja Bobkowskiego pełna była osobistych odniesień i wspomnień.
I teraz, po powrocie do Warszawy, gdy siadam przy klawiaturze, gdy w głowie wciąż huczy mi od oderwanych zdań, efektownych zbitek słownych, przesuwających się przed oczyma twarzy, to przecież wiem, że to traumatyczne doświadczenie spłukać należałoby nie jakimś egzotycznym whiskaczem, ale wódą mocno trzepiącą, naszą krajową, wykrzyczeć gdzieś, wyśmiać, zagadać. O tak, dwudniowa dawka okołopolonistycznych mądrości, tysiące słów, mnóstwo interpretacyjnych propozycji – to przecież zaprzeczenie tego, co głosił autor, którego dzieło tniemy teraz literaturoznawczym skalpelem i zszywamy na nowo, które opisujemy, trawestujemy, wypreparowujemy cytaty i zestawiamy z innymi. Zdawałoby się, czynimy więc coś kompletnie odmiennego od gestu Bobkowskiego, który głosił prymat życia nad papierową literaturą…
PRZENIKLIWY FACET?
Dobrze, zacytuję więc siebie, by wejść w opowieść o Bobkowskim. Pisałem oto 15 lat temu w szkicu „Marzenie o chuliganie”:
„Umówmy się: Bobkowski to trochę pisarz wymyślony. To pisarz czytany przez pryzmat naszych marzeń i pragnień. To pisarz, któremu sporo dopisujemy, który ma u nas duży kredyt.
Bo przecież ktoś taki jak on, no, może trochę lepszy, trochę zdolniejszy, powinien się narodzić, powinien nadać ton literaturze polskiej, powinien ją zbawić.
Właśnie ktoś taki jak Bobkowski – przenikliwy facet, nieulegający ideologicznym dewiacjom, ze szklaneczką whisky Canadian Club w ręku, piszący książki na marginesie swych codziennych, nierzadko awanturniczych zatrudnień, powinien być autorem i bohaterem XX-wiecznej literatury polskiej.
On, łączący w sobie ducha Conrada i Hemingwaya, powinien chuligańskim gestem przeganiać zaczadziałych stalinizmem i socjalizmem pisarzy, jego głos powinien współtworzyć ton paryskiej »Kultury«, jego przemyślenia o Europie winny być ostrzeżeniem dla euroentuzjastów”.
Cytuję siebie o Bobkowskim wymyślonym, bo i naukowa sesja, jaka miała miejsce w zabytkowych wnętrzach Collegium Maius Uniwersytetu Jagiellońskiego, odbywała się pod znakiem wymyślenia Bobkowskiego. Jednak już nie tylko wymyślenia go przez czytelników i ideologów pragnących użyć pisarza do uporządkowania polskiej kultury, ale pod znakiem wymyślenia Bobkowskiego przez samego siebie, którego to wymyślenia, zmyślenia dowody aż nadto wyraziste znajdują się w nowojorskim Polish Institute of Arts and Sciences of America.
Czekały tam na lekturę od roku 1982, kiedy to po śmierci żony pisarza, Barbary Bobkowskiej z domu Birtus, zostały zdeponowane zeszyty z dziennikiem Bobkowskiego z czasów wojny, i to tym dziennikiem realnym, pisanym z dnia na dzień. Dziennikiem będącym podstawą „Szkiców piórkiem”, arcydzieła polskiej diarystyki, które w świetle odczytania tekstów arcydziełem, owszem, może i są, bo przecież ich fragmenty olśniewają do dziś, ale z czystą, traktowaną ortodoksyjnie diarystyką mają mniej wspólnego, niżby się wydawało.
Co zmienił Bobkowski, przygotowując do druku dziennik? Mówiąc najogólniej: wyrzucił najgorsze, dodał najlepsze. Najgorsze, czyli szokujące brutalne uwagi związane z deportacjami Żydów i w ogóle zagadnieniem żydowskim, najlepsze, czyli to, co wiązało się z historią dojrzewania młodego człowieka i opowieścią o rodzeniu się artysty: najcelniejsze puenty, malarskie skojarzenia, znaki postrzegania własnego życia jako wielkiej opowieści.
To była niezwykła sesja. Sesja nierównych szans. Maciej Nowak, polonista z KUL, krytyk, miłośnik jazzu, z bródką i w okularach, podobny trochę do Johnny’ego Deppa z „Dziewiątych wrót” Polańskiego, ze swym laptopem, w którym zgromadził skany autentycznego dziennika Bobkowskiego, i poloniści pozbawieni wiedzy czerpanej z okupacyjnych zeszytów, stawiający trochę na oślep tezy, chwalący pisarza za wyprzedzanie epoki, zastanawiający się, skąd u młodego Andrzeja fascynacja Egonem Schielem i z którego przedwojennego zestawu rycin mógł korzystać przy niezwykle sensualnym opisie prostytutki wyginającej się lubieżnie i obrzydliwie gdzieś w oknie naprzeciwko.
Słuchamy wnikliwych uwag, śledzimy erudycyjną wędrówkę Jana Zielińskiego po kolejnych tekach z reprodukcjami Egona Schielego, ale przecież każdy kątem oka zerka na Macieja Nowaka, który wpatrzony w ekran swojego laptopa przesuwa skany kolejnych stron autentyku, by w końcu oszczędnym gestem głowy, ni to z uśmiechem satysfakcji, ni to z grymasem zakłopotania, dać do zrozumienia, że i ten tekst, że i ten diamencik dorzucony został później. Strażnik księgi i my – narażeni na domysły, zgadywanki, błądzenie.
A zarzekał się Andrzej Bobkowski, że w „Szkicach piórkiem” niczego nie zmieniał, że prorocze przewidywania związane z rozwojem sytuacji na teatrze wojen zapisane zostały wówczas i naprawdę poprzedzały atak na Pearl Harbor czy katastrofę gibraltarską. W zapewnieniach szczegółowych miał rację: teksty związane z wielką historią są autentyczne. Jednak przecież Roman Zimand, jeden z najbłyskotliwszych polskich literaturoznawców, gwarantujący niegdyś autentyzm „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda, opowiadający się za prawdziwością „Szkiców piórkiem”, i tym razem poniósł pośmiertną sromotną porażkę
Dziś, dzięki edycji Henryka Daski, wiemy, że Tyrmand przygotowujący do druku swoje zapiski z lat 50. pozmieniał w nich sporo, czasem nawet jakby na szyderstwo Zimandowi. Dopisał buńczuczne deklaracje, no i poskreślał też bardzo istotne rzeczy: jak chociażby wyrazy sympatii wobec Lenina i Majakowskiego. Cóż z tego, że pisał Tyrmand we wstępie „Dziennika 1954”: „Niniejsza książka zawiera całość dziennika nienaruszoną przez względy edytorskie, rozterki moralne, polityczne konieczności, towarzyskie koneksje”. Pisarze to przecież nałogowcy. Gdy tylko dorwą się do swoich zapisków, będą je poprawiać, będą zmyślać, będą szlifować. I jak nałogowcy zaprzeczać będą faktom, sami wierząc w swoje kłamstwa, nawet złapani za rękę tłumaczyć się dziwacznie i wprzęgać jeszcze do pomocy literaturoznawców.
„Jedynie prawda jest ciekawa” – zapisze jeden z nich, ale przecież to także człowiek uzależniony. I dopuśćcie do głosu jednego z drugim, a będą zmieniać dawne historie, ubarwiać, korygować swe biografie, uzupełniać o trafne sądy, wycofywać te mniej celne.
ZDANIA JAWNIE ANTYŻYDOWSKIE
Nie inaczej jest z Bobkowskim. Głosi opowieść o prymacie życia nad literaturą, stawia na piedestale autentyzm i prawdę, ale gdy ma możliwość – zmienia. Zmienia, podkręca. Skreśla, szlifuje.
Wycofuje zdania jawnie antyżydowskie, by w ich miejsce wprowadzić peany na cześć narodu Izraelitów, swe opisy wzbogaca skojarzeniami z malarstwem światowym, dodaje puenty, czyni z dziennika zapis świadomego dojrzewania, obdarza narratora jasną wizją swego rozwoju i panowania nad własną biografią, dzieli się intuicjami związanymi z kryzysem Europy i rosnącym znaczeniem Stanów Zjednoczonych. Wycofuje antyamerykańskie akcenty, w ich miejsce wpisując zachwyty nad zaoceanicznym imperium.
Na przełomie lat 1956 i 1957 – jak datuje rzecz Maciej Nowak – tworzy więc Bobkowski z zapisków wojennych książkę będącą raczej świadectwem świadomości powojennej i opowieścią czy też raczej powieścią o sobie wyidealizowanym, wymarzonym, którego sądy o świecie oraz wybory życiowe realizować będą konsekwentną linię, a ostra jak brzytwa świadomość pozwoli oddać sprawiedliwość widzialnemu światu. „Szkice piórkiem” – radzi Nowak – czytajmy więc w kontekście „Dziennika” Gombrowicza czy nawet literatury beatników.
PISARZ PROBLEMATYCZNY
Pisarze to nałogowcy. To ludzie uzależnieni. Nie możemy im ufać do końca.
Bobkowski opowiadający nam o sobie z czasów II wojny światowej zachowuje się niczym Borgesowski bohater Pedro Damian z opowiadania „Powtórna śmierć”, pragnący cofnąć czas i raz jeszcze rozegrać bitwę, w której zachował się niegodnie. Równoległe borgesowskie światy – jeden, w którym Damian okazał się tchórzem, i drugi, w którym bohatersko poległ – stają się fascynującą rzeczywistością polskich bibliotek. Bo podobnie jak u Borgesa pojedyncza ingerencja w przeszłość powoduje szereg zmian, tak i podkręcone dzienniki tworzą alternatywną historię polskiej kultury. Z jednoznacznym Tyrmandem i dziarskim Bobkowskim.
Och Basiu, Basiu – chciałoby się westchnąć do wdowy po Bobkowskim. Miałaś na to tyle lat, 20. Czy nie mogłaś kartka po kartce spalić notatek Jędrka z czasów francuskich? O ileż łatwiej żyłoby się nam, o ileż naiwniej, czyli piękniej, traktowalibyśmy literaturę!
Jednak Basia nie spaliła, więc konferencja o Bobkowskim ma nieco groteskowy, ale jednak bardzo kręcący wymiar.
Znów referat. Znów zerkania na Macieja Nowaka, czasem na Łukasza Maciejewskiego, który też zna nowojorskie archiwum, i znów gest odmowy. Nie ma litości: dopisane. A chesterfieldy z ostatniej sceny? Uśmiech bezradny, niestety.
Oj, nie zastyga nam Bobkowski w 100-lecie swoich urodzin w pomnikowym geście, staje się pisarzem żywym, żywym i problematycznym aż nadto. A dla mnie przecież sesja jest jak przeniesienie w czasie. Przecież, myślę, patrząc po uczestnikach, mogłem być jednym z was: pisałem rozdziały doktoratu w Instytucie Badań Literackich, chodziłem na sesje, podpatrywałem najlepszych. Konferencje z udziałem Janion i Żmigrodzkiej, Walca, Sławińskich, Głowińskiego, Łapińskiego, Przybylskiego, Rymkiewicza, Zimanda i Wernera. Złota era IBL. Dyskusje, śmiech, błyskotliwe pojedynki.
I dziś widzę oto w was, cierpliwie siedzących w Collegium Maius, swój wariant, nigdy niezrealizowany, bo wciągnęło mnie życie, bo zamiast do Pałacu Staszica chętniej kierowałem swe kroki do mieszczącej się na rogu Wilczej i Alei Ujazdowskich redakcji „Tygodnika Literackiego” i z nadzieją wbiegałem po trzeszczących schodach, bo poczułem, jak szumi w głowie, gdy widzisz swoje nazwisko w druku, a redaktor zapowiada, że ktoś pochwalił, a ktoś szykuje polemikę. Tak, Błoński, sam Błoński dał się sprowokować. I przecież ten klimat wyssał mnie z sal konferencyjnych i skierował moje kroki może niedaleko od bibliotek, ale w rejony, gdzie odrzucić można fiszki oraz przypisy.
Przeżywam tę szczególną sesję w sposób osobisty także na inny sposób. Pisanie dziennika. I z tym pisaniem – przygoda. Gdy zapiski sprzed lat, a czasem sprzed paru dni demaskują diarystę, pokazują nasze błędne mniemania, nasze fałszywe sądy, naszą małość.
I jeszcze: przecież sesja ta to także ostateczne pożegnanie z dawnym Bobkowskim. Z głosów, ze świadectw jawi się inny człowiek. Tworzony przez niego mit osoby integralnej, dziarskiego, chwackiego osobnika trzeba porzucić.
Fakty nabrzmiewają znaczeniami, dezawuują plakatowe ujęcia. To – oprócz sprawy z oryginałami zapisków – afera z wyjazdem-ucieczką Bobkowskiego z Polski w marcu 1939 r. Z wyczyszczeniem akt, z imputowaniem sprawy szpiegowskiej, z zakazem powrotu, prawie banicją. I znów to udawanie Andrzeja, że wyjazd do Francji i pozostawanie na emigracji były decyzjami dobrowolnymi…
To także, wspomniana tylko jakby na marginesie, sprawa katastrofy miłosnej pisarza w Gwatemali, gdy czterdziestoparolatek dał się zauroczyć innej i porzucił swoją ukochaną jedyną Basię.
Bobkowski obnażany – w życiu intymnym, w aferach, w antyżydowskich passusach okupacyjnego dziennika, w rasistowskich fragmentach korespondencji z Ameryki Południowej
PORZUCIĆ MARZENIA
Przytłoczeni wiedzą o starych zeszytach i kłopotliwych epizodach porzucamy z wolna marzenie o krzepkim, rześkim facecie, który zawsze miał rację. Przytłoczeni porzucamy też myśl o samych sobie jako jedynych prawdziwych interpretatorach Bobkowskiego. I strażnikach jego kultu. Bo czegóż kult sprawować? Testujemy jego biografię, przyglądamy się jego buntowi, ale już inaczej, także po to, by dostrzec jego płycizny, jego mielizny, niebezpieczeństwa drogi na skróty i naiwności chłopackiej filozofii. Śledzimy kapitalne korzenie: walkę ojca wojskowego i matki artystki o duszę chłopca oraz spostrzegamy, jak wiele sprzecznych cech połączył w sobie Bobkowski.
Widzimy wreszcie, zestawiając dzienniki Bobkowskiego i Gombrowicza, jak oba dzieła są kreacjami bohaterów-narratorów, jak wiele zmyśleń, manipulacji, konfabulacji towarzyszy tworzeniu dzieła autobiograficznego. Gombrowicz z ostentacyjnie prezentowanymi mechanizmami literackimi jawi się nagle jako kapitalny przewodnik po „Szkicach piórkiem”, a kto wie, czy nie inspirator kreacyjnego gestu. Pytamy o świadomość pisarską i nigdy niezrealizowane marzenie o stworzeniu powieści, czyli wreszcie prawdziwej literatury. Czytamy naśladowców Bobkowskiego z kultem chłopactwa i ucieczki: Stasiuka i Wilka.
Dwadzieścia trzy referaty! Potworna liczba jak na dwa dni. Na szczęście będzie można je spokojnie przetrawić, gdy organizatorzy sesji – Maciej Urbanowski i Andrzej Stanisław Kowalczyk – zbiorą je w publikację książkową. No i wtedy zacznie się drugie życie konferencji. A biorąc pod uwagę zapowiedzi wydawnicze: monografię Bobkowskiego pióra Macieja Nowaka, tom korespondencji z Wierzyńskim, zwiastowany przez Pawła Kądzielę, czy wreszcie prawdziwe wydarzenie, na pewno bardziej inspirujące od „Kronosa” – druk autentycznych dzienników Bobkowskiego z czasów II wojny światowej. Nie da o sobie zapomnieć autor „Szkiców piórkiem”, narzucił się naszej wyobraźni, zafascynował nas. Będziemy czytać, będziemy się spierać. Tym bardziej że w blokach startowych stoją strażnicy politycznej poprawności, którzy też na pewno dorzucą swoje do rozmów o wielkim kosmoPolaku.
Andrzej Bobkowski i „Andrzej Bobkowski” – dwie wielkie fascynujące osoby. Człowiek i jego autokreacja.
Konferencja „Andrzej Bobkowski wielokrotnie. W 100. rocznicę urodzin pisarza”, Kraków 28–29 października 2013 r., Uniwersytet Jagielloński – Collegium Maius.