Kiedy w 2006 r. młoda skrzypaczka z Koszalina po raz pierwszy wychodziła na scenę XIII Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego, nie miała wielkich oczekiwań. Nie myślała o kolejnych etapach, a już na pewno nie wybiegała myślami do finału, nie zaprzątała sobie głowy nagrodami.
– Towarzyszyły mi różne emocje, ale przede wszystkim chciałam zrealizować swój plan, który powzięłam, przygotowując się do konkursu. Był on prosty w założeniach: chciałam wyjść w pierwszym etapie na scenę i zagrać na miarę swoich możliwości. Zagrać tak, żebym mogła z podniesioną głową i z uśmiechem zejść ze sceny i żebym mogła powiedzieć, że tu i teraz nic nie mogłam zrobić lepiej, nie mam nic więcej do dodania, że zaoferowałam wszystko, co mogłam. Bardzo się na tym koncentrowałam – mówi w rozmowie z „Do Rzeczy”.
Lepszego planu 21-latka wymyślić chyba nie mogła, bo kolejne werdykty jurorów otwierały przed nią następne etapy konkursu. – Każdy taki werdykt traktowałam z ogromną wdzięcznością, odbierałam jako bonus, na który zupełnie nie liczyłam – mówi. – Trochę się to zmieniło w momencie, gdy doszłam do finału. Wiedziałam już, że jestem bardzo dobrze przygotowana do konkursu. Zależało mi na występie z orkiestrą jako solistka, specjalnie na tę okazję kupiłam sukienkę! No i do tego wszystkiego dochodziła wizja, że na moim studenckim koncie, na którym było wtedy niewiele ponad 10 zł, po dobrze zagranym koncercie Sibeliusa i Wieniawskiego może znaleźć się nagle 25 tys. dol. Nie powiem, żeby nie było to dodatkową motywacją – dodaje z uśmiechem skrzypaczka.
Nietrudno się domyślić, że artystka, której historię tu kreślę, wygrała XIII Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego. Ba! Rozbiła bank, zdobywając pierwszą nagrodę, Złoty Medal oraz Nagrodę Publiczności. I to był przełom w karierze skrzypaczki z Koszalina, bo konkurs ten otwiera drogę do najbardziej renomowanych scen świata, a ze znakomitego – bo inny wygrać w Poznaniu nie może – ale w skali globalnej niezbyt znanego skrzypka robi nazwisko, które w branży wymienia się z uznaniem. I tak też było w przypadku Agaty Szymczewskiej – wtedy już bardzo dobrej, ale niezbyt jeszcze w świecie znanej – dziś jednej z najlepszych i najbardziej wziętych polskich skrzypaczek, najmłodszej w Polsce profesor skrzypiec.
Lewandowscy skrzypiec
Choć w konkursach im. Henryka Wieniawskiego startują skrzypkowie młodzi (limit to 31 lat) i zwyciężają w nich osoby tak młode jak 21-letnia wówczas Agata Szymczewska, to są to już prawdziwi mistrzowie w swoim fachu. Tu nie trafiają ludzie przypadkowi. Tu nie robi się przeglądu talentów w poszukiwaniu tego jednego diamentu. Tu trafiają wyłącznie diamenty, ludzie, którzy całe życie poświęcają muzyce. Tu szlifuje się z nich brylanty.
Agata Szymczewska zaczynała grać jako kilkulatka. Jest córką pianistów nauczycieli gry na fortepianie, ale ten instrument był nie dla niej. – Jeśli chodzi o fortepian, to dzieci od razu zaczynają grać na pełnowymiarowym instrumencie, a ja byłam zbyt drobna, miałam malutkie rączki. Skrzypce mają to do siebie, że można znaleźć niewielki egzemplarz i na nich zaczynać naukę. Moje pierwsze skrzypce były niewiele większe od pilota do telewizora – wspomina. Od razu stały się jedną z jej ulubionych zabawek. – Był początek lat 90., Polska była wtedy taka szara, smutna, a te małe skrzypeczki to była moja maskotka – mówi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.