Najlepsze rzeczy, które w nim powstają, daleko wykraczają poza publicystykę, proste skargi na zbrodnie na własnym narodzie, poza dokumentalne opisy działania reżimów rosyjskiego czy białoruskiego. Klucz posttraumatyczny i terapeutyczny również się tu nie przydaje. Fascynują mnie, tak bardzo przecież różne, teatry Jury Dziwakoua, Paliny Dabrawolskiej czy – współpracujących z Pawłem Passinim i Aleksandra Konarską – Wolnych Kupałowców albo Zmicera Waynowskiego.
Dla dobrego artysty martyrologia jest za łatwa, za prosta. Ten rejestr pojawia się, ale od razu przeniesiony na wyższy poziom. Wracam na kolejne spektakle tych twórców, bo widzę w nich szansę na ożywczy impuls, jak nigdy potrzebny polskiemu teatrowi, który kręci się w kółko jak zacięta płyta, gdzie ci sami ludzie mówią wciąż to samo, o tym samym i do tej samej publiczności. To duszenie się we własnym sosie dotyczy zarówno tematyki (zawsze ten nudziarski, słusznościowy przekaz plus tematy z aktualnej paplaniny w social mediach), jak i formy: mało strawnej, zużytej kopii dawnych pomysłów Lupy, Warlikowskiego czy duetu Strzępka-Demirski, zmieszanej z kopiowaniem Netflixa i przeładowanej multimediami.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.