Epoka, w której kino kierowało ofertę do ludzi myślących, wydaje się dziś równie odległa jak czasy faraonów. Między innymi dlatego, że jej luminarze na recydywę prostactwa zareagowali wywieszeniem białej flagi.
Przykładem jest Dirk Bogarde, który zmarł 25 lat temu, lecz z ekranów zniknął o wiele wcześniej. Karierę miał dziwną. Obdarzony urodą amanta zamiast zostać europejskim odpowiednikiem Rocka Hudsona, wyspecjalizował się w postaciach dwuznacznych. Kat i ofiara, twardziel i słabeusz, łobuz i dżentelmen w jednym pakiecie. Taki był w „Zmierzchu bogów”, „Śmierci w Wenecji” czy osławionym „Nocnym portierze”.
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
