W zeszłym tygodniu ruszył proces Piotra Staruchowicza ps. Staruch, przywódcy kibiców Legii, więźnia politycznego Donalda Tuska. Staruchowicz przesiedział w areszcie ponad osiem miesięcy pod zarzutem próby rozprowadzania narkotyków. Jedynym dowodem jego winy są pełne sprzeczności i wielokrotnie zmieniane zeznania bandyty, który został świadkiem koronnym. Podstawa to tak wątła, że po dwóch trzymiesięcznych sankcjach prokuratorskich kolejną dwumiesięczną Staruchowicz otrzymał za... posiadanie dwóch dowodów osobistych. Zgubione dokumenty otrzymał jako nieformalny organizator życia stadionowego i nie zdążył ich zwrócić z powodu aresztowania.
Jego adwokat nie miał dostępu do akt. Jego narzeczonej zrobiono rewizję w domu, a potem w kajdankach zawieziono ją na komendę, gdzie została zatrzymana na noc. Policja chciała, aby sąd w trybie przyspieszonym pociągnął ją do odpowiedzialności za to, że... podczas meczu usiadła w innym sektorze niż wskazany na jej bilecie.
Wcześniej Staruchowicza aresztowano w 2011 r., w tłumie kibiców bezpośrednio po uroczystościach rocznicy powstania warszawskiego, których był współorganizatorem. Powodem były wyłącznie zeznania jego wroga, człowieka o wątpliwej reputacji. Wybór miejsca i czasu sugeruje prowokacyjny charakter zatrzymania. Chodziło o doprowadzenie do starcia policji z rozjuszonym tłumem, co przez zaprzyjaźnione media zostałoby pokazane jako akty agresji rozwydrzonych kiboli. Po zatrzymaniu policja pobiła Staruchowicza.
Akcja przeciw niemu była elementem kampanii, którą przed ostatnimi wyborami rozpętał tracący popularność rząd Tuska. Uznano, że kozłem ofiarnym, wobec którego będzie można rozbudzić agresję, będą właśnie kibice. Rząd, który ogłosi się ich pogromcą, zyska punkty. Zwłaszcza jeśli przekraczając normy prawne, sprowokuje opozycję do zajęcia się sprawą, a wówczas będzie mógł dokonać utożsamienia jej z kibolskimi środowiskami. Dlatego, mimo że nie było żadnego powodu dla szczególnej akcji przeciw kibicom, Tusk ogłosił ją z marsową miną, a zwykli obywatele – w sposób zrozumiały obawiający się stadionowych chuliganów – przyjęli to z satysfakcją. Kiedy pojedynczy obrońcy praw człowieka, jak np. Zbigniew Romaszewski, zaczęli protestować przeciw traktowaniu jako przestępstwa antyrządowych manifestacji, przedstawieni zostali jako obrońcy zorganizowanych bandytów. A następnie, przy współpracy usłużnych mediów, postawiony został znak równości między kibolami a opozycją. Sławny spot wyborczy, w którym przemoc została utożsamiona z PiS (dziś już wiemy, że w filmiku występuje co najmniej jeden prowokator), odwoływał się głównie do stadionowych burd.
Od wyborów 2007 r. stałą strategią PO jest mobilizowanie opinii publicznej przeciw wymyślonemu zagrożeniu i występowanie w roli obrońcy przed nim. Na początku były to zdiabolizowany PiS i brednie na temat państwa policyjnego, które jakoby usiłowała zbudować partia Kaczyńskiego. Potem byli kibice. Dziś kreowane jest widmo faszyzmu. Za każdym razem ofiarą takich prowokacji padają normy życia publicznego i konkretni ludzie. Pewnie to nie Tusk wydawał polecenie zatrzymania „Starucha”, ale usłużni prokuratorzy potrafią zgadywać życzenia władzy, zwłaszcza jeśli wspierana jest ona przez zwarty front dominujących mediów. Przyglądajmy się uważnie kolejnym etapom wojny z faszyzmem.