W wydaniu „Dziennika zarazy” jako książki, bo coraz częściej jestem do tego namawiany. No, bo to w sumie ponad 2.000 stron i żeby wydać z tego książkę to nie ma takiej siły, by stworzyć taką cegłę. W dodatku na papierze zginą podlinkowane źródła, które są wartością samą w sobie, bo również stanowią równoległy zapis tego co się stało. I tego o czym jest „Dziennik zarazy”, czyli jak ewoluowała pandemia i my razem z nią.
W związku z tym zacząłem się zastanawiać, że jeśli już wydać książkę, to trzeba by się było wziąć do porządnej selekcji. A ja, jak każdy pisarczyk (najgorsze jest to wstawanie na szóstą, dzień w dzień), mam słabą skłonność do samokrytyki, w związku z czym trudno by mi było zabrać się za wycinanie samego siebie. A więc trzeba znaleźć jakiś filtr. Jaki? No, tu można różnie, bo – jako się rzekło – „Dziennik” stał się (z początkowych planów na kilkadziesiąt wpisów, bo zamknęliśmy się przecież na 2-3 tygodnie) zapiskiem wielu aspektów kształtowania się kowidowej rzeczywistości. A więc może wybrać jakiś jeden wątek? Ale jaki? Epidemiologiczny? Społeczny? Obyczajowy? Polityczny? Międzynarodowy? Psychologiczny czy wręcz kulturowy? Najgorsze (najlepsze?) że stał się on dla mnie zapiskiem przemiany, jaka się dokonała (nie tylko?) we mnie w tych wielu aspektach. I jeśli się pozbawię przy przycinaniu tego zbioru większości z nich, to całość stanie się jednowymiarowa i utraci się wzajemne powiązania miedzy nimi. Czyli istotę przemiany.
Ale trzeba się jednak za to zabrać i wychodzi mi jednak aspekt ewolucji pandemicznej rzeczywistości w ujęciu przejścia od epidemiologii do wymiaru społecznego. Drogi, którą przeszedłem (tuszę, że nie sam) od niepokoju przed nieznanym, do prób poznania mechanizmu kowida, aż do zakwestionowania jego podstawowych filarów, bo nieznośna logika siedziała mi na ramieniu i szeptała cały czas, że coś się nie zgadza. Obserwuję z mediów społecznościowych, że nie była to jedynie moja droga. Że przeszliśmy ją wszyscy, tylko w różny sposób reagując na tę przemianę. Czasami nawet ją wypierając.
Niektórzy od razu wyczuli, że coś jest nie tak. Jedni „na logikę”, inni „na czuje”, bo było coś podejrzanego w tej propagandzie. Jeszcze innym przestały się zgadzać od razu kwestie statystyczne. Wielu, tak jak i mnie, zabrało to trochę czasu, bo w swej niewiedzy co do tematu pandemii poddałem się zawierzeniu ekspertów. Ale jak zobaczyłem, że ich pierwsze postawy bagatelizowania wirusa przerodziły się w sanitarystyczny ekstremizm, to mi się zapaliła od razu ta moja nieznośna lampeczka. Kwestionowania, a później sprzeciwu. Potem usilnie (naprawdę) starałem się nie zamienić tej nagłej konstatacji w uporczywą tezę i próbowałem opukiwać tego wirusa z różnych stron. I w większości przypadków odzywał się głuchy dźwięk, który zwiastował pustkę sedna. Zwłaszcza, że ta pustka była pomalowana nachalną propagandą, która jednocześnie ułatwiała kwestionowanie podstawowych filarów zarazy, z drugiej zaś strony świadczyła swym wzmożeniem, że ktoś tu coś chce przykryć.
Widziałem jak wielu ludziom, którzy pozostawali na pozycjach zawierzenia, było coraz ciężej utrzymać swą postawę w obliczu slalomu nielogiczności decyzji władz i tumultu mediów, że wszystko jest dobrze. Widziałem jak odpadali od tej narracji i przechodzili na pozycje wątpiące. Widzę to też teraz, kiedy pandemia strachu jest w ewidentnym odwrocie, że utrzymywanie postawy zawierzenia jest coraz bardziej kuriozalne. Wszystkie filary padły. Lockdowny i kwarantanny okazały się w swej masie kontrproduktywne. DDM (dystans, dezynfekcja, maseczki) – nieefektywne. Reakcja systemu służby zdrowia – katastrofalna. Wreszcie – szczepionki, które były pompowane jako jedyne remedium pozwalające nam wyjść na świat okazały się skandalem jakiego świat nie widział.
I wydaje mi się, że ten aspekt wybrany z „Dziennika”, byłby jednak najbardziej wartościowy. O tym jak daliśmy się wywieść w pole, o tym jak zaczęliśmy się budzić z letargu zawierzenia i o tym jak kłamstwo kowidowe runęło. Dla książki byłaby to wielka opowieść, z klamrą dopiętą na końcu. I można byłoby ten cykl zamknąć. Z jednym wyjątkiem – mielibyśmy opowieść (jak piszą Rosjanie) o tym „szto słucziłoś, kto winawat i szto diełat’?’’.
W ostatnim „Do Rzeczy” ukazał się mój kowidowy alfabet, czyli próba całościowego opisu zapętlenia kowidowej rzeczywistości – czyli „szto słucziłos’”. W ten weekend zbieram dla „Do Rzeczy” do podsumowania części „kto winawat”, bo po takiej egzegezie upadku akcji kowidowej wskazanie winnych jest z upływem czasu coraz łatwiejsze. Marzy mi się, ale nie ma na to czasu ani miejsca w tygodniku (ani też nie jestem prawnikiem) wykazanie przepisów, które zostały złamane decyzjami polityczno-epidemiologicznymi, linearnym postępowaniu efektów tych decyzji, nazwiskami decydentów oraz jakiego rodzaju przepisy zostały w tym wypadku złamane. Będzie więc ciekawie, ale roboty dużo i trzeba się będzie weprzeć tymi, którzy ten aspekt prawny śledzą od samego początku.
Pozostaje kwestia – „czto diełat”?”. Tę na razie pozostawiam swojemu biegowi. Bo, jak to mówią politycy, staje następująca kwestia. Kwestia polityczna. Czy ktoś odpowie za tę jazdę? Obserwuję jak się pisze i proceduje światowy pozew prawników i medyków przygotowany przeciwko władzom za kowidową zbrodnię przeciwko ludzkości. Pal licho, jak to pójdzie i czy w ogóle. Ale pytanie polityczne zostaje. Kto odpowie za błędy? A wnioski mogą być różnorakie, bo i kryminalne, i na poziomie Trybunału Stanu, bo jak na przykład namierzyć i ukarać winnych, skoro źródłem błędów jest np. Sejm? Czy wynikają one ze złej woli konkretnych ludzi, władzy politycznej, która (przyjmijmy to odważne założenie) chciała dobrze, czy wręcz z wad ustroju, który nie ochronił wolności, do utrzymania i pielęgnacji których został stworzony? I czy takie pytania będą zadane? Czy zostaną zadane tylko w niektórych krajach? Pojedynczo czy zbiorowo? Czy dotyczyć to będzie refleksji nad drogą, w którą poszedł cały świat?
Po wojnie zmienia się wiele i nic nie jest takie jak się w jej trakcie marzyło, bo nie ma już tej normalności, do której chciałoby się wrócić. Tasują się losy świata. Ale jak ma wyjść, że „nic się nie stało”, to znaczy, że nad sprawczością systemu świata zaszło już słońce. Że taki numer, na taką skalę, nie tylko przejdzie bezkarnie, ale i bez żadnej refleksji. I nie chodzi tutaj, dziubeczki krytyczne, o prymitywną chęć pomsty, nie. Bierność obywatelska rozzuchwala rządzących. Zwłaszcza w epoce, w której rządzą elity przemalowane na demokratów. A to „odpuszczenie” oznaczałoby, że jesteśmy już w coraz bardziej widzialnej niewoli i nie ma dla nas ratunku. Ani przebaczenia.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.