Co byłoby moją największą chyba troską? Przede wszystkim obawa, że Zachód się zmęczy Ukrainą. Że nadchodząca zima okaże się zbyt dużym wyzwaniem i poparcie dla mojego walczącego bohatersko kraju się wykruszy. Że koszty przerosną zwykłych obywateli, a za tym będzie musiała pójść polityka ich rządów. Na pierwszym miejscu obawiałbym się oczywiście o wsparcie USA, które dzisiaj wydają się zdeterminowane, ale nie wiadomo, jak to będzie wyglądać po listopadowych wyborach do Kongresu.
Zdawałbym sobie doskonale sprawę z tego, że dla mieszkańców UE koszt tej wojny jest gigantyczny. Rozumiałbym także efekt znużenia. Starałbym się przeciwstawiać temu zagrożeniu na wszelkie możliwe sposoby.
A tutaj drogi są dwie. Pierwsza to straszenie, druga to eskalacja.
Straszenie polega na ciągłym przypominaniu, że Rosja stanowi nieustanne zagrożenie nie tylko dla mojego kraju, ale też dla całego demokratycznego świata i dlatego trzeba z siebie teraz dać wszystko, żeby ją pokonać, nawet ogromnym kosztem, bo jeżeli tego nie uczynimy, ona prędzej czy później upomni się i o Niemcy, i o Francję, i nawet o Wielką Brytanię, a już na pewno o Polskę. Ta opowieść mogłaby nie być całkowicie zgodna z analizami i logiczna, ale musiałbym ją sprzedawać.
Druga droga, która jest już domeną decydentów, a nie publicystów, to eskalacja. Jako ukraiński polityk musiałbym tu balansować na linie, działając tak, żeby nie przekroczyć granic, wyznaczonych mi przez Zachód, który mimo wszystko nie chce rozlania się wojny i niekontrolowanej konfrontacji NATO z Rosją, a przede wszystkim przez USA, ale zarazem przeć do sprowokowania wydarzeń, które z powodów czy to moralnego wzburzenia opinii publicznej, czy to interesów nie pozwoliłyby już Zachodowi od Ukrainy się odwrócić.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.