Zrobiono o tym już wiele filmów, często przejmujących, ale chyba żaden nie był tak prawdziwy jak „Alcarràas”. Rolnikom z tytułowej gminy zagraża wywłaszczenie. Gdy Hiszpanią władał jeszcze gen. Franco, senior rodu Rogelio nie zadbał o podpisanie odpowiednich papierków, a potomek dawnych obszarników doszedł do wniosku, że ustna umowa w XXI w. wygasła, z kolei na fotowoltaice można zarobić o wiele więcej niż na brzoskwiniach. Quimet, choleryczny syn Rogelia, nie zamierza wywieszać białej flagi. Rodzina niby stoi za nim murem, ale ludzie są tylko ludźmi. Dają o sobie znać zadawnione pretensje tudzież konflikt pokoleniowy. Atmosfera gęstnieje, jednak Katalończycy, jak na południowców przystało, nie potrafią się bez przerwy smucić, a poza tym trzeba zebrać plony. Nastrój poprawiają też dzieciaki, które, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, celebrują wakacje. Koniec lata będzie zarazem końcem dawnego świata. Daremnie właściciele małych gospodarstw protestują i odgrażają się, że zaczną uprawiać konopie indyjskie. Naturszczycy występujący w filmie zawstydzają zawodowych aktorów. Na festiwalu w Berlinie wydarzył się cud: Złoty Niedźwiedź wreszcie zaryczał w słusznej sprawie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.