Powrót Kornela

Dodano: 
Kornel Morawiecki, poseł
Kornel Morawiecki, poseł Źródło:PAP / Leszek Szymański
BODGAN RYMANOWSKI I Fragment książki „Dopaść Morawieckiego. Życie doczesne i wieczne Kornela buntownika”

Początek lipca 1988 r. Kornel, Andrzej Myc i Andrzej Czuma (działacz ROPCiO, w III RP minister sprawiedliwości) spacerują wzdłuż jeziora Michigan. Jest już po północy, ale upał nadal jest duży. W pewnej chwili, ku osłupieniu idących z nim przyjaciół, Kornel zbiega z chicagowskiej promenady, ściąga ubranie i rzuca się do wody.

– Pobiegłem za nim. Za chwilę razem pływaliśmy. Kornel musiał jakoś odreagować te wszystkie spotkania, nieprzespane noce, ciągnące się godzinami rozmowy i tysiące twarzy, które poznał. W tym pływaniu było coś nierealnego. Noc w Chicago, wokół rozświetlone drapacze chmur, a my w jeziorze – wspomina Andrzej Myc.

W jednej chwili do pływających w Michigan przyjaciół powraca podziemna przeszłość. Flesz za fleszem. Tajne spotkania, długie nocne narady, ucieczki przed SB, ciągły pośpiech, aby zdążyć na czas. Wraca wspomnienie spaceru z pierwszych tygodni stanu wojennego.

Idą ulicą Tęczową we Wrocławiu. Wracają z jakiegoś konspiracyjnego spotkania. Rozmawiają o czymś zawzięcie, gdy zza zakrętu wyłania się patrol ZOMO. Trzech milicjantów kieruje się wprost na nich. Wyobraźnia zaczyna pracować w przyspieszonym tempie. A co, jeśli poproszą o dowody? Co, jeśli przeszukają pełne bibuły kieszenie? A jeśli rozpoznają Kornela? Może już teraz rzucić się do ucieczki. Patrol jest już trzy metry przed nimi. Strach paraliżuje im mowę. Ale instynkt podpowiada, że nie mogą przestać rozmawiać, bo wyglądałoby to podejrzanie. Więc plotą jakieś głupoty, udając tak zaaferowanych rozmową, jakby cały świat wokół nie miał znaczenia. Unikają wzroku zomowców. Nie chcą kusić losu. Trzy sekundy później jest już po wszystkim. Patrol mija ich, nie zaczepiając.

– Gdyby ktoś wtedy powiedział, że wkrótce będziemy pływać z Kornelem w samym środku nocy w Chicago, pomyślałbym, że bredzi. Jednak rzeczywistość okazała się bardziej szalona niż nasza działalność – komentuje Andrzej Myc.

Gen pływaka odzywa się w Kornelu raz jeszcze 4 lipca, w Dniu Niepodległości. Siedzą we trójkę przy bulwarowym stoliku, czekając na mocniejszy podmuch wiatru. Upał jest nie do wytrzymania. Podchodzi kelner. Myc zamawia zimne napoje. Gdy odwraca wzrok, Kornela już nie ma. Chwilę później jego głowa wyłania się z jeziora, jakieś dwieście metrów od brzegu.

– Andrzej Czuma strasznie się przejął. Dorwał jakąś motorówkę i pognał za Kornelem. Złapał go dwie mile od linii brzegowej. „Wsiadaj do łódki!” – woła. Ale Kornel nic sobie z tego nie robił. „Wsiadaj!” – krzyczy jeszcze raz. I znowu odmowa. „Dobra, to płyń do brzegu, a my popłyniemy obok!”. Zmęczony pływaniem Kornel powiedział wtedy „OK”. Gdy dopłynął do plaży, był cały siny. Trząsł się z zimna. Położył się na piasku w pełnym słońcu i niemiłosiernie spalił. Polacy, u których nocowaliśmy, smarowali go później kwaśnym mlekiem – wspomina Andrzej Myc.

Po wizycie w Chicago pora na Detroit. A pomiędzy jeszcze odwiedziny małego Ann Arbor, gdzie spotyka się z profesorami Zbigniewem Oziewiczem i Jerzym Petryniakiem. Przyjaciółmi z SW, którzy robią kariery na miejscowej uczelni. Morawiecki ma regularny kontakt telefoniczny z Polską. Podsłuchy ograniczają szczerość i wymuszają mówienie szyfrem, lecz po latach wspólnej działalności nie sprawia to nikomu problemu. Lider SW konsultuje się w ten sposób z Myśleckim, Zarachem, Frankiewiczem i Łukowską-Karniej.

„Uważaj, te chuje nas słuchają, skurwysyny siedzą, pierdzą i nas słuchają” – ostrzegał wtedy swoich rozmówców Wojciech Myślecki.

Artykuł został opublikowany w 49/2022 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także