Gdy pierwszy raz dowiedziałem się o tym, że mój tygodnik pisze o TW-przeszłości prof. Witolda Kieżuna miałem charakterystyczny odruch. Pomyślałem - a dowiedziałem się o tekście pp. Cenckiewicza i Woyciechowskiego dzień przed jego upublicznieniem - że jest to odwet za postawę profesora w dyskusji o sensie Powstania Warszawskiego. Bardziej konkretnie: za to, że prof. Kieżun ostro krytykował tezy Piotra Zychowicza, a tym samym wspierającego go Sławomira Cenckiewicza.
Wyraziłem dobitnie to swoje zdanie na coponiedziałkowym zebraniu kierownictwa i publicystów tygodnika "Do Rzeczy". Nie ja jeden byłem tam tego zdania. W burzliwej dyskusji przekonywano mnie, że nie mam racji i że nie to było powodem publikacji. Czy dałem się przekonać? Szczerze? Tylko w niewielkim stopniu.
Osobną sprawą jest fakt kontaktów profesora z SB i odpowiedź na pytanie, czy jego bohaterska przeszłość daje mu stuprocentowy immunitet. Otóż, moim zdaniem nie. Profesorowi należy się szacunek za czyny, delikatność ze względu na wiek i prawo - tak jak każdemu człowiekowi - do przedstawienia swych racji. Ale nie może być żadnego cenzorskiego zapisu. Nie może być naszych i waszych, równych i równiejszych. Zasada jest jedna dla wszystkich.
Problem jest w czym innym. W wiarygodności intencji autora. Konkretnie jednego i tego bardziej kojarzonego z tygodnikiem "Do Rzeczy". Czyli Sławomira Cenckiewicza. Gdyby jedynym autorem artykułu o Witoldzie Kieżunie był Piotr Woyciechowski nie pisałbym tego tekstu, bo nie jest on znany jako uczestnik wcześniejszych sporów z profesorem.
Sławomir Cenckiewicz był i jest uczestnikiem sporu o sens Powstania Warszawskiego. Jego sądy były mocne i często brutalne. Po przeciwnej mu stronie głos zabierał prof. Kieżun. Dzisiaj sytuacja wygląda tak, że Cenckiewiczowi w tym sporze znudziło się sięgać po argumenty merytoryczne, więc walnął teczką. Przyjmuję możliwość, że to ocena niesprawiedliwa. Że zbiegły się dwie rzeczy - jego kwerenda archiwalna z działalnością polemisty. Ale jeśli nawet tak jest, to jest to sytuacja skrajnie niezręczna (eufemistycznie ujmując). Będąc w takim położeniu wstrzymałbym się przed publikacją, która byłaby oceniana jako zemsta. Zakładając niewinną naiwność Cenckiewicza trzeba zauważyć, że sam dał argumenty swoim przeciwnikom i zwykłym niedowiarkom. Zwłaszcza, że w swoim artykule wyjawił, co go skłoniło do jego napisania. Otóż nie było to nagłe odkrycie dokumentów, jak zazwyczaj bywa z lustracyjnym newsami, ale publiczna aktywność profesora. I to ostatnia, nie ta sprzed lat. Np. z momentu, gdy był członkiem komitetu honorowego Lecha Kaczyńskiego w 2005 r., o czym Cenckiewicz - jak biograf prezydenta - powinien dobrze pamiętać. Wspominam o tym, bo uważam to za przemilczenie.
Moi oburzeni koledzy zarzucali mi, że moje podejrzenia są niesprawiedliwe. Być może. Ale powinni w takim razie zadbać o to, aby autor oskarżycielskiego artykułu nie popełnił tylu niezręczności. A one i ogólne okoliczności dotyczące wcześniejszej debaty o sensie Powstania podważają wiarę w intencje i motywy. Nie ja jeden - co łatwo zauważyć - mam te wątpliwości.