Od 24 lutego 2022 r., a więc od momentu intensyfikacji konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, ukazały się książki Jacka Bartosiaka czy Marka Budzisza dotyczące sytuacji Polski, która powstała w efekcie tych wydarzeń. Obie te pozycje przesiąknięte są urzędową ukrainofilią, ale w rzeczywistości nie chodzi o dobro Ukraińców czy los ich państwa, a raczej o to, by wojna z Rosją była przez Kijów kontynuowana bez względu na koszty. Dobrze wyraził to prezydent Andrzej Duda, który na początku sierpnia br. powiedział w wywiadzie dla „The Washington Post”: „To bardzo proste, właśnie teraz rosyjski imperializm może zostać bardzo tanio powstrzymany, bo nie umierają amerykańscy żołnierze”. I takie jest prawdziwe, niesłychanie obłudne, oblicze polskiej, a chyba i zachodniej, ukrainofilii.
Sympatia i smutek
Od samego początku odrębne stanowisko w sprawie kolejnej fazy konfliktu nad Dnieprem zajmuje Stanisław Bieleń, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, zwolennik realizmu w naukach o polityce. Jego poglądy, plasujące się poza urzędową ukrainofilią, przesiąknięte są rzeczywistą sympatią dla Ukraińców i smutkiem, gdy widzi postępujący upadek ukraińskiej państwowości, bez mała przemieniającej się we współczesny odpowiednik sienkiewiczowskich Dzikich Pól. A przecież w chwili uzyskania niepodległości w 1991 r. zanosiło się na to, że będzie to jedno z najbardziej znaczących państw w Europie, posiadające nawet przemysł kosmiczny – uzyskany w spadku po okresie sowieckim. Można zadumać się, że łatwo przyszło, łatwo poszło.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.