SLD poskarżył się na tzw. książeczkę do głosowania, czyli zbroszurowane karty wyborcze. Skarga zasadzała się na tym, że zdaniem SLD książeczka wprowadzała w błąd wyborców i premiowała partię, która znalazła się na pierwszej stronie – czyli PSL.
Sąd odrzucił wniosek motywując następująco: książeczka do głosowania jest jasna i nie wprowadzała w błąd. Co więcej, sędziowie argumentowali, że „książeczki” były stosowane wcześniej, więc nie mogły wprowadzić w błąd wyborców. Zaznaczmy, że to samo twierdziła wcześniej Państwowa Komisja Wyborcza.
Co znaczy to, że dwie instytucje państwowe – bynajmniej nie związane z opozycją – orzekły, iż wyborcy wiedzieli na kogo głosują? Że nie mylili się stawiając krzyżyk na pierwszej stronie, tym samym głosując na PSL. Ani nie byli tak głupi, że nie potrafili rozeznać się w książeczce i tym samym oddawali głosy nieważne.
Otóż, w ten sposób znika jeden z głównych argumentów obrońców czystości ostatnich wyborów samorządowych. Zaskakująco wysoki procent głosów nieważnych oraz niespodziewany wynik PSL tłumaczyli właśnie książeczką. Tym, że zdezorientowani wyborcy stawiali jeden znak na każdej karcie.
Wracamy tym samym do pytania, skąd tak wiele głosów nieważnych w wyborach sejmikowych. Dlaczego na Podlasiu było ich tylko 14 proc., a w Wielkopolsce 22 proc.? Dlaczego różnice między okręgami, pod względem głosów nieważnych, sięgały 10 proc.? Znikł argument z dezorientującą książeczką (chyba, że sąd wydał niesłuszne orzeczenie). Pozostał argument, że ludzie nie wiedzą, co to są sejmiki i je lekceważą. Zanim ktoś pod nim się podpisze wyjaśnijmy, że w 2014 r. Polacy głosowali po raz czwarty na radnych sejmikowych i dopiero teraz pojawiła się tak wielka liczba głosów nieważnych. W całym kraju, poza jednym województwem, rządziła w sejmikach koalicja PO-PSL. Czyżby to miał być protest przeciw niej? Żarty na bok, bo układ w sejmikach przecież się odtworzył.
Osobom, które ciągle nie wierzą, że w Polsce jest możliwe fałszowanie wyborów przypomnijmy tylko dwa fakty. W 2010 r. w Wałbrzychu, czyli dużym mieście, z tego powodu trzeba było powtórzyć wybory. Obecnie, w tym samym województwie dolnośląskim, nazywanym twierdzą Platformy, zdarzył się wypadek, który budzi nawet pewne rozbawienie. Otóż w wyborach w mieście Bogatynia, oraz powiecie zgorzeleckim, o fałszerstwa wyborcze zostali oskarżeni lokalni działacze PiS. A oskarżycielami i ofiarami tegoż procederu są miejscowi działacze Platformy. Nie rozstrzygając, jak tam było naprawdę zadajmy sobie pytanie: czy coś takiego mogło się zdarzyć? Oczywiście, że tak. Ale wtedy z tego płynie wniosek bardzo smutny: jeżeli partii opozycyjnej udało się oszukać partię rządzącą, to chyba o wiele łatwiej można to zrobić w drugą stronę.