Pierwsza, dobra wiadomość dla Polski ze strony głównego lidera „wolnego” świata jest taka, że Rosja nie jest największym zagrożeniem dla naszej planety; druga – że Stany Zjednoczone nie lekceważą Rosji jako światowego zagrożenia. Trzeba jednak przyznać, że prezydent Joe Biden wyraził ostatnio tę podwójną myśl na spotkaniu z darczyńcami Partii Demokratycznej w San Francisco w dość osobliwy sposób: „Jest to najnowsze zagrożenie egzystencjalne – chodzi o klimat. Mamy szalonego skur..syna (sic!) jak ten gość Putin i inni, i stale musimy się martwić o konflikt nuklearny, jednakże egzystencjalnym zagrożeniem dla ludzkości jest klimat”. Zostawmy z boku kwestię klimatu jako głównego zatem priorytetu amerykańskiej polityki (obok, oczywiście, „agendy LGBT”), choć już pobieżna analiza tego twierdzenia i perspektywa związanych z nią zielonych kosztów mogłyby, bądź co bądź, nieco zrelatywizować dobre znaczenie tej wiadomości. Sęk w tym, że wiadomość ta, dobra czy zła sama w sobie, w rzeczywistości kryje zdecydowanie złą wiadomość: u wiodących zachodnich polityków najwulgarniejsze frazesy publicznie zastąpiły dyplomację. Wtóruje temu dość bliski, równoległy trend w mediach, gdzie propaganda towarzysząca informacji, jeśli nie wprost ją zastępująca, sięga po emfazę, która już dawno przekroczyła granicę karykatury. Casus prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina, choć niejedyny, jest tu bodajże najbardziej wymowny i ostry, a przede wszystkim najbardziej znaczący, ponieważ pod kilkoma względami mówi nam bardziej o nas samych niż o Putinie.
Zachodnia niegodziwość
Jest rzeczą zrozumiałą, że w dobie wojny, a przynajmniej zimnej wojny, która wraz z rosyjską inwazją na Ukrainę zapanowała na linii Rosja – Zachód, retoryka polityczna nie będzie należała do łagodnych, a retoryka medialna do pobłażliwych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.