Donald Tusk przywykł do roli hegemona na lewicowo-liberalnej stronie sceny politycznej. Konkurenci ani z innych partii, ani z samej PO nie stanowili dla niego żadnego zagrożenia, a jego pozycja niemal od dwóch dekad wydawała się niepodważalna. Tymczasem wynik październikowych wyborów był jasny – jeżeli lider KO chce rządzić, to musi zrobić więcej miejsca dla polityków z Lewicy, PSL oraz Polski 2050.
Pierwsze tygodnie swoich rządów Tusk podporządkował zatem dwóm celom – depisyzacji państwa oraz umocnieniu własnej pozycji w koalicji.
ZJADANIE LEWICY
O próbie sił, która nieustannie odbywa się w rządzącej koalicji, najlepiej świadczą negocjacje między KO a Lewicą na temat wspólnego startu w wyborach samorządowych, które niespodziewanie zostały zerwane przez Donalda Tuska. Obie partie wszak od dłuższego czasu toczyły rozmowy na temat wspólnych list w nadchodzących wyborach, a w pewnym momencie – jeżeli wierzyć politykom Lewicy – ponoć sam Tusk zaczął naciskać na zawiązanie sojuszu, licząc, że dzięki temu uda się mu prześcignąć Prawo i Sprawiedliwość. Na ostatniej prostej premier jednak zerwał rozmowy, o czym Włodzimierz Czarzasty dowiedział się przez telefon.
Fakt, że telefon został podobno wykonany ledwie na godzinę przed tym, jak Tusk na konferencji ogłosił, że KO idzie samodzielnie do wyborów, pokazuje, że relacje między koalicjantami pozostawiają wiele do życzenia. Decyzja Tuska była zapewne spowodowana ostatnimi sondażami, z których wynika, że KO ma szanse samodzielnie prześcignąć PiS, ale nawet gdyby tak się nie stało, to Tusk i tak zyskuje coś cennego – spycha koalicjanta do defensywy, który po wyborczej porażce będzie jeszcze bardziej zależny od KO. W Sejmie centrolew utrzyma większość bez względu na rozkład głosów w sejmikach, a ewentualne zwasalizowanie Lewicy w parlamencie jest warte utraty tych kilku procent w samorządach.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.