Po śmierci zaatakowanego przez migranta żołnierza 1. Brygady Pancernej pojawiły się głosy, aby nie szukać odpowiedzialnych po polskiej stronie. „Nie, za śmierć polskiego żołnierza nie odpowiada ani Tusk, ani Morawiecki, ani Kosiniak-Kamysz, ani jakikolwiek inny polski polityk. Odpowiedzialność za to ponosi Białoruś, której na rękę jest obrzucanie się gównem przez Polaków” – napisał dziennikarz Wirtualnej Polski Patryk Słowik. W podobnym tonie wypowiadał się marszałek Sejmu Szymon Hołownia: „Wspólny wróg powinien nas łączyć, a nie dzielić. Winę za tę tragedię ponoszą autorytarne reżimy Rosji i Białorusi. To one włożyły nóż w rękę bandyty, licząc na to, że tak podpalą Polskę. Nie dajmy się sprowokować, nie pozwólmy im na to”.
To kusząca propozycja. Może się wydawać, że przyjęcie takiej postawy oznacza dojrzałość i robi z nas państwowców. Tyle że to nieprawda. Każda sytuacja, skutkująca szkodami dla państwa, powinna być powodem do analiz i także rozliczeń, jeśli oczywiście nie zamienią się one w tępą żądzę zemsty, wymierzanej bez uzasadnienia i uwzględnienia fatalnych skutków dla kraju.
Z czymś takim mieliśmy do czynienia po wrześniowej klęsce 1939 r., gdy premierem i Naczelnym Wodzem został Władysław Sikorski, a piłsudczycy znaleźli się w niełasce. Ta niełaska objęła również tych, których kompetencje bardzo by Polakom wówczas pomogły, a których udział w reżimie sanacyjnym był marginalny. Ponadto postulat niepodejmowania rozliczeń po tym, jak propaganda nakrywania wroga czapkami okazała się wielkim picem, byłby absurdem. A przecież i wtedy jakiś Hołownia mógłby stwierdzić: Po co robić rozliczenia? Winny jest tylko Hitler, nie wnikajmy w to.
Zadziwiająca sekwencja zdarzeń
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.