Kiedy europejskie media były pochłonięte sytuacją w Grecji, na giełdzie w Szanghaju trwała właśnie krwawa rzeź.
W ciągu niespełna miesiąca wartość notowanych tam spółek spadła o 30 proc., z parkietu wyparowały ponad 3 bln dol., inwestorzy szlochali i wyrywali sobie włosy z głowy. Jeśli bankructwo Hellady miałoby być kłopotem dla całej światowej gospodarki, to krach chińskiej giełdy mógłby wywołać prawdziwy armagedon.
Pod koniec tygodnia nastąpiło odbicie, między innymi dzięki interwencji chińskich władz, które zaczęły skupować akcje poprzez jeden z państwowych funduszy. Zastosowano drastyczne środki, włącznie z zakazem pozbywania się akcji (przez sześć miesięcy) dla inwestorów posiadających ponad 5 proc. udziałów w notowanych firmach. Krok bez precedensu na skalę globalną, ale trzeba przyznać, że sytuacja była wyjątkowo nerwowa.
Prędzej czy później ta bańka musiała pęknąć: w zeszłym roku akcje w Szanghaju podrożały... o 150 proc., mimo że chińska gospodarka wyraźnie zwalniała. Problem polega na tym, że aż 80 proc. giełdowych inwestorów to drobnica: ludzie, którzy często brali kredyty, by kupić co atrakcyjniejsze papiery, licząc na szybkie zyski. Tak miała rosnąć i bogacić się chińska klasa średnia, napędzając popyt wewnętrzny. Zresztą nie tylko w Państwie Środka: w 2014 r. w samym tylko Nowym Jorku chińscy turyści zostawili 1,4 mld dol., a we Francji kupują już 40 proc. wszystkich produktów luksusowych.
Tak jak Polacy 20 lat temu, tak teraz Chińczycy, głównie młodzi, uwierzyli w magię giełdy. Jeśli jednak ich marzenia rozpłyną się z dnia na dzień, pobudka może być bardzo bolesna: i dla nich, i dla nas wszystkich.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.